Treść artykułu

Powiedzieć morzu „tak”

Kiedy miałam dziesięć lat, zafascynowała mnie żegluga morska. Zamarzyłam, żeby zostać marynarzem, i choć na marzeniu się skończyło, to zyskałam coś więcej. Bo dzisiejsza żegluga dalekomorska to już nie to samo, co 100 lat temu: nie trzeba się wspinać na reje, by zwinąć bądź rozwinąć żagle, bo zastąpiły je silniki paliwowe, transport pasażerów przejęły linie lotnicze, a mapy zdają się nie pozostawiać najmniejszych tajemnic. Wszystko wydaje się dziś na wyciągnięcie ręki, a jednak są ludzie, którzy tęsknią za morzem i zmaganiami z żywiołem.

Świat idzie do przodu, technologia sprawia, że mamy złudne poczucie bezpieczeństwa. Porę dnia odczytujemy z telefonu; kiedy chcemy gdzieś dotrzeć, korzystamy z GPS-a, nawet harcerze kupują drewno, bo nie mają pozwolenia na zbieranie chrustu w lesie. A wystarczy, by ktoś nam odłączył Internet, i co wtedy?

Żeglarstwo w dzisiejszych czasach to tylko pozornie sztuka dla sztuki. Przestało być koniecznością, ale też nie jest tylko drogą rozrywką, bo że to nietani sport czy sposób spędzania wolnego czasu, to wie każdy, kto choć raz spróbował wyprawy poza Morze Bałtyckie.

Trening dyscypliny

Na rejs można się wybrać, by np. dopłynąć do Amsterdamu. Zajmie to co prawda kilka tygodni, lecz jeśli ten czas uznać za szkołę życia i otwarcie na nieznane, to jest właśnie to, co przyświeca współczesnym żeglarzom. Wizyta w stolicy Holandii po takich doświadczeniach staje się jedynie epizodem na ścieżce życia.

Najlepsze wyprawy to te bez zbędnego zawijania do portu. Jeśli zjesz wszystkie chipsy i czekoladę w pierwszym tygodniu, to do końca rejsu czeka cię post. Ćwiczysz zatem hart ducha i dyscyplinę.

Pamiętam rejs, na którym najzwyklejszy polski kisiel wart był więcej niż najdroższa szwajcarska czekolada, a jego wartość rosła wraz z odległością od polskiej granicy, poza którą stawał się towarem nieosiągalnym. Potwierdzają to osoby doświadczone chorobą morską. Zwykły mawiać, że w obie strony smakuje tak samo.

Życie na dużym żaglowcu odbywa się z podziałem na wachty, wszystkie zadania są przydzielone zgodnie z czasem i funkcją. Wachtą nazywamy grupę osób (załogantów) oraz przedział czasowy, w którym przejmuje ona obowiązki na jachcie – sterowanie, nawigację, obserwację. I nie ma, że chce się spać. Wybija czwarta rano, jest pora twojej wachty, stoisz na mostku, niezależnie, czy pada deszcz, czy śnieg, czy świeci słońce, bo znajdujecie się w okolicy koła podbiegunowego, bierzesz ster do ręki i jedziesz, jak każe oficer. To on wylicza kurs zgodnie z posiadaną wiedzą. Przed sobą masz wskaźniki kierunku wiatru, prędkości, obserwujesz pracę żagli, a wszystko w każdej chwili może ulec zmianie, bo na morzu jak w górach – pogoda zmienić się może w każdej chwili.

Sygnały zakodowane w światłach

Kiedy płyniesz nocą, możesz zobaczyć niebo, jakiego nie zobaczysz nad żadnym miastem. Nie ma rozpraszających sztucznych świateł, a jedyne światła to te ostrzegawcze na burtach, maszcie i… gwiazdy. Na bardziej uczęszczanych szlakach można spotkać inne jednostki. Jak je rozpoznać? Są oświetlone w określony sposób – w kolorze oraz ustawieniu świateł zapisana jest informacja o rodzaju jednostki, jej przeznaczeniu, kursie. W ten sam sposób pojawiają się komunikaty ostrzegawcze, które są jak znaki drogowe. Na morzu dba się nie tylko o bezpieczeństwo własne, ale należy być wyczulonym na każdy najdrobniejszy sygnał, bo może akurat gdzieś jest ktoś, kto potrzebuje pomocy i o nią woła?

Kiedyś w czasie mojej wachty zauważyliśmy wystrzelone rakiety, oznaczające wołanie o pomoc. Według naszych obliczeń jednostka znajdowała się pięć mil morskich od nas, ale było to stosunkowo blisko lądu, dlatego dużo szybciej mogła przyjść z pomocą ekipa ratunkowa, wywołana przez radio.

Szlifowanie charakteru

Kocham żeglarstwo, bo daje sposobność do życia z naturą, z tym jej surowym obliczem. Zmusza do kształtowania charakteru – burza nie poczeka, aż będziemy gotowi. Przechył zrzuci z koi, jeśli wachta nie zareaguje w porę i nie przygotuje statku. Wszystko musi odbywać się w określonym czasie i przy współpracy członków załogi, nie ma miejsca na pozostawienie czegoś na później. Jeśli nie utrzymasz porządku w swojej kajucie, przy byle większej fali wszystko będzie fruwało i w końcu zastaniesz bałagan, który cię pokona.

No dobrze, ale co jest atrakcyjnego dla osoby, która wspomnianych wcześniej gwiazd nie widzi? Może choćby to, że samo zmywanie jest tu wyzwaniem? Że proste na lądzie rzeczy okazują się wcale nie takie proste?

Podczas wachty zwanej świtówką, poza czynnościami nawigacyjnymi, należy jeszcze wypolerować wszelkie mosiężne elementy, by błyszczały w czasie porannego podnoszenia bandery. To także czas czyszczenia waterwajsów, rynienek dookoła pokładu. Nie zapomnę ciągle powracającej na pokład skorupki z cebuli, której jeden z kolegów usiłował się pozbyć. Widząc ją po raz trzeci, wyraził donośnie swoje niezadowolenie. Spokojny jak zwykle oficer (nie bez przyczyny zwany „Cichym”) spojrzał na niego i zapytał: „A z której strony wieje wiatr?”. I kolega się uspokoił. W domu idziesz wyrzucić śmieci zawsze przez te same drzwi. Na statku, jeśli wybierzesz najkrótszą drogę, mogą do ciebie wrócić zgodnie z kierunkiem wiatru, ale już nie w takim porządku, w jakim chciałeś się ich pozbyć.

A później, gdy wraca się do portu, życie staje się dużo łatwiejsze i weselsze.

Nagle widzisz, że możesz więcej, że dadzą ci kółko – a ty wprawiasz je w ruch i już prowadzisz wielki, kilkudziesięciometrowy statek, a przecież poprowadzić samochodu nikt ci raczej nie da – chyba że na nieczynnym lotnisku… Wracasz do domu i doceniasz, jak wielka jest twoja przestrzeń życiowa, mimo że wracasz do tej samej kawalerki, do pokoju z kuchnią i łazienką, w której brak miejsca na wannę. Po dłuższym czasie spędzonym na morzu zauważasz też, ile niepotrzebnych rzeczy gromadzisz i zaczynasz redukować ich liczbę do tych, które są konieczne do szczęścia.

Najtrudniejszy i zdaje się najcenniejszy aspekt rejsów na dużym żaglowcu to lekcje wspólnego życia. Jesteś na pływającej wyspie, raczej nie możesz liczyć na własny pokój, żadne intymne miejsce, a jeśli naprawdę chcesz się schować, to jest to możliwe, ale nie łatwe. Raz mi ktoś powiedział, że trumsreja jest idealnym miejscem do pobycia w samotności, bo jest poza zasięgiem wzroku; ktoś musiałby mnie długo szukać, by mnie tu dojrzeć: 37 m ponad pokładem, na wysokości 11 piętra. Trzeba zadrzeć głowę do góry, by dostrzec, że ktoś tam w ogóle jest. Ja miałam swoje miejsce na bukszprycie, wyciągniętej przed dziób części żaglowca, na której znajdują się przednie żagle. Jest to część zbudowana z naprężonych, splecionych lin i można na niej leżeć jak w hamaku. Należy tylko pamiętać, że tam najbardziej buja.

Mimo wszystko pracuje się razem, razem się zwija żagle, razem myje pokład, razem obiera ziemniaki czy oskubuje kurczaki, a ludzie są różni. Ktoś mądry powiedział, że konfrontując się z innymi, uczymy się siebie, bo to, jak reagujemy na docinki i niesprawiedliwe osądy, świadczy o tym, jacy jesteśmy. Życie na morzu uczy asertywności, cechy, którą trudno dziś w naszych cywilizowanych warunkach kształtować na co dzień. Technologia pomaga nam nie tylko poradzić sobie w różnych sytuacjach, ale izoluje od ludzi – przestajemy ich potrzebować, a przez to ogranicza konieczność konfrontacji. Na żaglowcu jesteśmy zmuszeni do wspólnego życia i współdziałania z przypadkowymi ludźmi, konflikty to rzecz nieunikniona, ale wspólnie przebyte mile, sztormy, a przede wszystkim pokonywanie własnych słabości i świadomość, że każdy przechodzi przez to samo, pozostawiają dobre wspomnienia i chęć powrotu na pokład; za każdym razem silniejsi i dojrzalsi.

Dominika Putyra