Treść artykułu

Drugie życie

„Zamienił żywe konie na mechaniczne”, czyli zamiast jeździć konno, odrestaurowuje stare motocykle, dając im nowe życie. Podobnie uczynił ze swoim losem po tragicznym wybuchu bomby pod rosomakiem, którym podczas misji w Afganistanie patrolował okolicę. Jak długą drogę przebył Mariusz i do czego go doprowadziła? 

„Nie możesz się poddać”

Krok po kroku. Schodek po schodku. Centymetr po centymetrze. Mięśnie napinają się, ręce zaciskają na barierce. Jeszcze jeden krok, kolejny, jeszcze dwadzieścia. Ale jego ciało jest zahartowane i przyzwyczajone do ponadprzeciętnej sprawności, której wymagała 17-letnia praca żołnierza. Do tego dochodzi siła umysłu, który wciąż przypomina: „Nie możesz odpuścić, nie możesz się poddać”. I choć Mariusz – jeden z bardziej poszkodowanych weteranów VII zmiany w Afganistanie – mówi, że jego psychikę ukształtowały dzieciństwo i czas, w którym przyszło mu żyć: „Bo przecież dzieci PRL-u nie miały wszystkiego podanego na tacy, a przez to bardziej cieszył je smak pomarańczy”, to jednak otoczenie dostrzega jego wolę walki, upór i determinację. Te cechy ukształtowała w nim służba wojskowa. Jakby nie patrzeć, przez całe życie walczył ze swoim ciałem, balansował na granicy możliwości i wycieńczenia, kiedy niewyspany, głodny – dawał radę – jeszcze jeden bieg, jeszcze jedna mroźna noc pod gołym niebem, jeszcze jedna warta. Później walczył o życie po tragicznym wybuchu miny pod rosomakiem, którym wraz z zespołem patrolował okolicę. Nie pamięta, że przy wstępnej ocenie poszkodowanych uznano go za martwego. Z opowieści innych jednak wie, że chrząknął, gdy ktoś wrócił do wozu – dzięki czemu został uratowany. Po wypadku poddał się żmudnej, ponad dwuletniej rehabilitacji. Walczył nie tylko z bezwładnym ciałem, lecz także z umysłem. Siłował się z nadzieją, mówiąc: „Po co mi ta rehabilitacja? To i tak nie pomoże. Na co mi to?”. Negacja mieszała się z wolą życia, która nieśmiało podpowiadała – możesz normalnie żyć. Choć depresja zalała umysł, w sercu tliły się iskry życia, bo jak mówi Mariusz: „W pewnym momencie trzeba się obudzić, inaczej wypadniesz poza margines społeczeństwa”. Obudził się na tyle, że po wyjściu ze szpitala stoczył batalię z systemem o pomoc i rentę po ogromnym uszczerbku na zdrowiu (złamanie kręgosłupa w trzech miejscach, a w konsekwencji uszkodzenie rdzenia kręgowego, niedowład kończyn dolnych i wskazanie do poruszania się na wózku inwalidzkim). 

„Życie trzeba kształtować”

Ciało – początkowo sparaliżowane od pasa w dół – otępiało umysł. Ale był ktoś, kto chciał odnaleźć w Mariuszu resztki życia. Ktoś, o kim dziś mówi z największą czułością – żona. Poznał ją jeszcze przed wyjazdem, pamiętała go jeszcze jako wysportowanego, wysokiego mężczyznę. Po wypadku odwiedzała go w niemieckim szpitalu w Ramstein, później w Bydgoszczy, Warszawie i Ciechocinku. Przez dwa lata, które Mariusz w całości spędził w szpitalach i sanatoriach. Ich rozmowy podczas wizyt przebiegały w dość zdawkowy sposób: „Jak się masz?”. Milczenie. „A jak ty się masz?”. I znów długie milczenie, a w głowie Mariusza pojawiały się wątpliwości: „Dlaczego ta atrakcyjna kobieta przyjeżdża do mnie, mimo że jestem w takim stanie? Na co ja jestem jej potrzebny?”. Ona nie odpuszczała, ale w końcu powiedziała: „Mam dość, tyle jadę do ciebie, poświęcam czas, a ty nawet ze mną nie rozmawiasz”. Mariuszowi wracało czucie – nie tylko w ciele, lecz także w sercu. Pojawiła się wola życia. „Nie ukrywam – wspomina dzisiaj – że żona była dla mnie największą motywacją. Czasem zewnętrzne bodźce dodają kopa. Trzeba wyznaczać sobie kolejne cele, kolejne wyzwania. Życie trzeba kształtować, lepić je każdego dnia. Nawet jeśli nie można się z czymś pogodzić, choćby nie wiadomo, jak wielka trudność stanęła nam na drodze, nie można się poddać. Znam tak wiele osób z niepełnosprawnościami, które wiodą normalne życie, zakładają rodziny, mają dzieci i przyjaciół, rozwijają swoje pasje, wyznaczają sobie nowe cele, nowe wyzwania. Można prowadzić normalny tryb życia, można pracować, można jeździć autem, można chodzić do sklepu czy nawet grać w piłkę – jak nie kopiąc, to ją rzucając. Uwierzyłem, że też mogę”. 

„Aby nie wypaść z obiegu”

Dzisiaj, dziesięć lat po wypadku, po tej długiej drodze, którą przebył i kilku pracach, które zmieniał w międzyczasie (był m.in. zatrudniony na stanowisku administracyjnym w szkole jazdy, prowadził własną działalność gospodarczą), wrócił do wojska, w którym pracuje od roku jako cywil. „To w nim spędziłem ponad pół swego życia, więc bardzo chciałem znów być z nim związany, być częścią tej wojskowej społeczności – mówi – bardzo też chciałem być pośród ludzi, aby nie wypaść z obiegu. I choć część wcześniejszych relacji się zweryfikowała, zyskałem nowych przyjaciół, z którymi się odwiedzamy z całymi rodzinami”. Wraz z żoną i znajomymi Mariusz wziął udział w sesji zdjęciowej do kalendarza „Razem silne”, nad którym patronat objęła fundacja „Pomoc dla Weterana”. Celem tego projektu było zwrócenie uwagi na niezwykłą siłę kobiet wspierających swoich mężów w kryzysie. Cały dochód z kalendarza został przeznaczony na rehabilitację Brunona – syna jednego z zaprzyjaźnionych weteranów. Jednak to nie jedyne projekty, w których uczestniczył Mariusz. O swej historii opowiadał w kilku programach telewizyjnych „Misja weteran” czy „Weterani. Wyrwani śmierci”. 

„By dać nowe życie”

Mariusz angażuje się nie tylko w akcje na rzecz poszkodowanych żołnierzy. Brał także udział w zawodach weteranów „Invictus Games”, w których bardzo dobrze sprawdził się w łucznictwie. Uczestniczył również w biegu organizowanym w Waszyngtonie przez Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych („Marine Corps Marathon”). Swoją dawną pasję jeździecką zamienił na kolekcjonowanie starych motocykli. „Zamieniłem żywe konie na mechaniczne, a wszystko zaczęło się od syna, któremu chciałem kupić porządną maszynę. Wybrałem motorower Komar z 1976 r. Kosztował 150 zł. Przywieźliśmy go w workach w bagażniku, porozbierany w drobny mak. Najśmieszniejsze jest to, że syn się z tego wycofał, bo chce być żołnierzem, a mi ta pasja pozostała nadal. Obecnie mam ok. 30 motocykli. Odrestaurowuję ję, daję im nowe życie – śmieje się Mariusz. To jednak nie jest jego jedyna pasja. Tę najprzyjemniejszą realizuje z rodziną. Uwielbiają wspólnie podróżować. Mają na to oryginalny pomysł. „Co roku jeździmy gdzieś na wakacje – opowiada Mariusz – ale nie planujemy ich z wielkim wyprzedzeniem. Miesiąc wcześniej szukamy kraju, do którego chcemy jechać, ale dopiero dzień przed wyjazdem szukamy miejsca, do którego pojedziemy. Rano naszą destynację wpisujemy w Google Maps, i w drogę. Jeśli nie dojedziemy, to zatrzymujemy się gdzieś wcześniej, dlatego nie rezerwujemy noclegów przez Internet, żeby nie było później problemu z odwołaniem. Szukamy miejsc, które są dla mnie odpowiednie: z podjazdem, na parterze. Byliśmy w Chorwacji, na Węgrzech, w Macedonii, w Grecji. Zwiedzamy również Polskę. W tamtym roku kupiłem nawet podstawkę, aby móc pojeździć również po górach, tam, gdzie to możliwe”. 

Złoty środek między możliwym a niemożliwym istnieje. Bo choć ciało go ogranicza, to można poukładać sobie życie – zarówno zawodowe, jak i prywatne. Kluczem do sukcesu jest hart ducha, który nie pozwala się poddać, ale pomaga wyjść z cienia, oraz siła umysłu – zaprawionego, przyzwyczajonego do ponadprzeciętnego wysiłku i walki. Umysłu, który we śnie pozwala biegać na zdrowych nogach. 

Iwona Karpińska