Redakcja
Elżbieta Oleksiak (red. naczelna)
Anna Baszniak,
Angelika Broniewska
Jadwiga Mendruń,
Anna Witarzewska,
Adres redakcji
Redakcja Wydawnictw Tyflologicznych PZN,
00-216 Warszawa,
ul. Konwiktorska 9, pok. 25,
tel. (22) 635-52-84
Wydawca: Polski Związek Niewidomych
Publikacja współfinansowana ze środków PFRON
Numer ISSN: 1427-5864
W numerze
Zabawki,
które wpływają na rozwój systemu czuciowego (część I) – Anna Maria Florek
Dotknąć
las – Przemysław Barszcz
Kolorowa
terapia – Ewa Maksymowicz
Jaka
szkoła. Bilans zysków i strat – wywiad z Marianem Wołczyńskim przeprowadziła
Renata Nowacka-Pyrlik
Szkoła
życia – Izabela Galicka
Zabawki,
które wpływają na rozwój systemu czuciowego (część I)
Anna Maria Florek
pedagog specjalny, logopeda, terapeuta
Integracji Sensorycznej, Poradnia dla Dzieci i Młodzieży z Zaburzeniami Rozwoju
w Poznaniu
Jak
się czujesz?
Na pytanie „jak się
czujesz?”, większość ludzi zdawkowo odpowiada: „dobrze”, chociaż każdy z
zapytanych czuje się przecież inaczej. Inaczej czuje się pani Maria, a inaczej
pani Bożena, jeszcze inaczej czuje się pan Karol, a pan Jan zupełnie inaczej
itd. Dla każdego z pytanych określenie „dobrze” znaczy co innego.
W zależności od tego, kto
pyta, odpowiedź będzie różnie uzasadniona. Jeśli pyta lekarz, to cała uwaga
pytanego skierowana jest na to, co, gdzie, i jak „boli”. Jeśli pyta
dziennikarz, to w zależności od sytuacji (przed premierą, maturą, klasówką,
ślubem, rozdaniem nagród itp.) odpowiedź będzie dotyczyła emocji („jestem
podekscytowany, zdenerwowany, szczęśliwy, niepewny” itp.). Jeśli pyta rodzic,
który właśnie gotuje obiad i zapach smażonych naleśników (frytek, placków
ziemniaczanych, rosołu czy zupy pomidorowej itp.) rozchodzi się po mieszkaniu,
to odpowiedź może dotyczyć stanu głodu. Gdy dzieci przebywają na śniegu, w
wodzie, lub biegają po boisku, to odpowiedź może dotyczyć samopoczucia:
zmarzłem do szpiku kości lub – spociłem się jak mysz. Gdy spytać dziecko, które
właśnie przewróciło się, goniąc piłkę, to odpowie: „kolana otarte, łokieć też,
ale mogę samodzielnie wstać i biegać dalej”.
Uszczegółowienie pytania
daje szansę na zastanowienie się nad faktycznym stanem samopoczucia pytanego.
Pytany analizuje stan poprzedni i stan aktualny. Byłem chory, to czułem się
źle. Jestem zdrowy, więc czuję się świetnie. Byłem głodny i zjadłem obiad, więc
jestem syty. Przed maturą byłem zdenerwowany, a po maturze czuję ulgę
(„napisałem, co wiedziałem i niczego nie mogę zmienić”).
Co decyduje o tym, że potrafimy
odpowiedzieć na pytanie „jak się czuję?”.
Zdolność do odbierania
różnorodnych bodźców, które pochodzą z wnętrza lub z zewnątrz organizmu nazywa
się czuciem. Prawidłowa reakcja na wrażenia zmysłowe docierające do organizmu
to jedna z funkcji układu nerwowego. Rozróżnia się czucie protopatyczne
i czucie epikrytyczne. Czucie protopatyczne
informuje o rodzaju i natężeniu bodźca. Jeśli szkodliwy bodziec działa na
organizm, to odpowiednia reakcja musi być natychmiastowa, by chronić organizm
(odruchowe reakcje cofnięcia całego ciała lub części ciała). Czucie protopatyczne działa na poziomie podkorowym błyskawiczną
reakcją chroniącą organizm. Natomiast czucie epikrytyczne
jest bardzo precyzyjne w różnicowaniu bodźców. Działa na poziomie ośrodków
podkorowych i korowych okolic czuciowych i kojarzeniowych mózgu. Czucie epikrytyczne ma za zadanie dostarczyć informacji o miejscu
działania bodźca.
Zmysł
czucia
Zmysł czucia to potężny
zmysł, który bezustannie zbiera, dokonuje selekcji, analizuje i adekwatnie reaguje
na bodźce docierające do organizmu. Nie odpoczywa ani w dzień, ani w nocy, ani
w zdrowiu, ani w chorobie. Nie reaguje tylko wtedy, gdy organizm straci
przytomność na skutek wypadku lub gdy anestezjolog przygotuje pacjenta do
operacji. Zmysł czucia jest niezbędny w tworzeniu schematu ciała oraz w
rozwijaniu świadomości ciała.
Zmysł czucia nadzoruje
pozycję ułożeniową ciała. Głowa z resztą ciała tworzą
jedną linię, nazywaną osią ciała (zarówno na plecach, jak i na brzuchu). Jeśli
głowa nie jest ułożona w osi ciała, przesunęła się podczas zabiegów
pielęgnacyjnych lub z innego powodu przesunęła się w prawo lub lewo, to
prawidłową reakcją organizmu jest powrót do osi ciała. To odruchowe reakcje
organizmu.
Utrzymywanie pozycji:
stojącej, czworaczej, siedzącej, leżącej na boku, plecach lub brzuchu, klęku
podpartego, siadu tureckiego czy płotkarskiego, stanie na jednej nodze, stanie
na rękach czy głowie, i jakiejkolwiek innej pozycji – jest zadaniem układu
czuciowego. Zadanie to jest na tyle trudne, że wymaga współpracy błędnika pod
czujną kontrolą oka, tego, co rejestruje skóra: napięcia mięśni i sprzyjającego
ułożenia stawów i ścięgien wraz z więzadłami.
Układ czuciowy powstaje we
wczesnym okresie prenatalnym. Pierwsze reakcje czuciowe zarejestrowano w okolicach
warg na początku drugiego miesiąca ciąży. W dwunastym tygodniu ciąży płód
reaguje na bodźce dotykowe całym ciałem (odruch cofania). Do końca ciąży płód
doskonali swoje reakcje na bodźce czuciowe. Przed porodem czucie jest na tyle
dojrzałym zmysłem, że nadzoruje pozycję ułożeniową
płodu tak, że głowa dziecka wydostaje się na zewnątrz jako pierwsza (bywają
inne pozycje, ale one wymagają szczególnej pomocy medycznej).
Współuczestnicząc w akcji porodowej,
dziecko przedziera się przez kanał rodny. Umiejętności ruchowe nabyte w trakcie
życia płodowego są aktywnie wykorzystane podczas porodu.
Wspomagając akcję porodową,
dziecko poczuje całe swoje ciało „od stóp do głów” podczas swojej naturalnej
aktywności. Takiej stymulacji dziecko nie doświadczy ani wcześniej, ani
później. Zmysł czucia poinformuje dziecko, że zmieniło się środowisko i trzeba
samodzielnie oddychać. Biorąc pierwszy haust powietrza, dziecko potwierdza
głośno, że dostrzegło różnicę między środowiskiem wód płodowych a powietrzem.
Rodząc się z zaciśniętymi pięściami, dziecko mówi całemu światu: „było za
ciasno, więc musiałem jakoś się wydostać i udało mi się!”.
Czucie jest zmysłem
pierwotnym, który daje bazę rozwojową pozostałym zmysłom: węchu, smaku, wzroku
i słuchu. Zmysły rozwijają się strategicznie, a jako pierwszy, o bodźcach
działających na organizm, do mózgu donosi zmysł czucia. Zmysł czucia spełnia
rolę obronną, ochronną i informacyjną.
Układ czuciowy zbudowany
jest z endodermy, mezodermy i egzodermy. Komórki endodermy i mezodermy wyściełają
narządy wewnętrzne, a komórki egzodermy tworzą skórę.
Skóra to opakowanie kości,
mięśni i narządów wewnętrznych; słowem wszystkiego, co jest w środku człowieka.
Na około dwóch metrach kwadratowych skóry (średnio
Czucie trzewne informuje
organizm o głodzie, sytości, pragnieniu, konieczności wypróżnienia, parciu na
pęcherz moczowy i bólu w określonym miejscu, zmęczeniu i potrzebie snu.
Niezaspokojone poczucie głodu kończy się omdleniem organizmu. Gdy boli głowa,
brzuch, ząb lub inna część ciała, to organizm musi znaleźć przyczynę bólu.
Ignorowanie bólu nie służy zdrowiu. Życie z ciągłym bólem nie jest ani
przyjemne, ani bezpieczne.
Czucie głębokie informuje o
tym, jak jest ułożone ciało. To ważna informacja, bowiem inaczej układa się
ciało na plecach a zupełnie inaczej na brzuchu. Leżące na plecach ciało poddaje
się sile grawitacji, a leżące ciało na brzuchu musi walczyć z siłą grawitacji, napinając
swoje mięśnie i opierając ciężar swojego ciała na kończynach górnych (wewnętrzna
część dłoni lub boczna krawędź przedramienia opiera się na podłożu). Kończyny
dolne leżą wyprostowane swobodnie, palce stóp skierowane są do siebie, a pięty
są od siebie oddalone. Dziecko z całych swoich sił przeciwstawia się sile
grawitacji. Opierając się sile grawitacji, dziecko musi z nią walczyć z
„podniesioną do góry głową”. Leżące na brzuchu dziecko opiera się sile
grawitacji (pozycja antygrawitacyjna) poprzez napinanie swoich mięśni
(początkowo ciało dziecka pręży się).
Podczas leżenia na brzuchu
dziecko próbuje unosić głowę i próbuje ją samodzielnie utrzymać nad podłożem
przez 45 sekund już w drugim tygodniu swojego życia. Jeśli głowa opada, dziecko
próbuje ją znowu podnieść, pozwalając sobie na krótki odpoczynek między jednym
a drugim uniesieniem głowy. Podnoszenie i utrzymywanie głowy nad podłożem daje
dziecku możliwość zbudowania prawidłowego napięcia mięśniowego. Czasem głowa
opada na czoło a czasem na brodę, czasem na policzek (prawy lub lewy) i dziecko
wygląda, jakby zastanawiało się nad tym: Jak zacząć ten ruch? Czy można
podnieść głowę, gdy policzek opiera się o podłoże? Kiedy głowa podnosi się
„sama”?, czyli – kiedy głowę podnosi się łatwo, a kiedy trudniej? A może te
leżące ręce pomogłyby chociaż na początku ruchu? „Naciśnijcie trochę na podłoże,
to dam radę!”.é
Z takimi problemami musi się zmierzyć noworodek. „Mierząc się z przeszkodą,
człowiek poznaje siebie” (Antoine de Saint-Exupéry).
Sposób na rozwiązywanie
swoich życiowych bardzo skomplikowanych zadań, bez żadnej pomocy i podpowiedzi,
musi znaleźć samo dziecko. Utrzymywanie głowy w górze ponad 45 sekund daje
dziecku sposobność do napięcia swoich mięśni i do rozglądania się na lewo i prawo (dziecku z problemami wzroku trzeba
zapewnić w otoczeniu przedmioty kolorowe lub wydające dźwięki, które ułatwią mu
rozglądanie się). Pozycja na brzuchu,
to początek kontroli ruchów głowy i uczenie się utrzymywania równowagi.
Świadome, docelowe ruchy głowy i samodzielne utrzymywanie głowy to zadanie na
pierwsze trzy miesiące życia. Dziecko musi podejmować trudne decyzje: „położyć
głowę samodzielnie czy pozwolić jej opadać bez kontroli?”. Podczas podejmowania
decyzji można się wiele nauczyć. Wiedzę o swoich możliwościach ruchowych
dziecko zdobywa dzięki samodzielnemu, spontanicznemu i aktywnemu działaniu.
Radością ze swoich odkryć dzieli się z
najbliższymi, powtarza swoje działanie i oczekuje poklasku, a wtedy
znowu je powtarza. „Podziwiajcie mnie! Brawa proszę”. Im więcej okazji do
działania, tym więcej możliwości do uczenia się. Czy każde dziecko skorzysta z
wszystkich okazji?
Leżenie na brzuchu sprzyja
rozwojowi wzrokowemu (także u dzieci, które mają jakieś resztki wzroku), bo
dziecko ogląda świat z własnej perspektywy. Patrzy na to, co chce i tak długo,
aż głowa „opadnie”. Utrzymywanie pozycji antygrawitacyjnej na brzuchu uczy też,
że zbyt mocne napięcie mięśni ogranicza działanie, a prężenie ciała działanie
uniemożliwia. Leżenie na plecach nie jest niczym złym i pozwala na swobodny
obrót głowy w prawo i w lewo, oraz na podnoszenie głowy (przygotowanie do
wyższych pozycji) w zakresie swoich możliwości. Leżenie na plecach umożliwia koncentrację wzroku na przedmiotach,
które znajdują się nad dzieckiem, po prawej i lewej stronie dziecka. W
przypadku dziecka z problemami wzroku, dobrze jeśli są to przedmioty bardzo
kolorowe lub wydające dźwięk. Stałość
oglądanego otoczenia sprzyja zapamiętywaniu i szukaniu miejsca położenia oglądanych
przedmiotów. Dzięki stabilności pozycji (leżenie na plecach nie wymaga napięcia
mięśni) dziecko może uważnie przyglądać
się temu, czym jest zainteresowane. Gdy dziecko leży na plecach i
próbuje podnieść głowę, to napięcie mięśni musi zbudować samodzielnie (stękanie
bardzo pomaga). Dziecko podczas próby podnoszenia i obracania głowy poznaje
zakres ruchów głowy. Głowa obraca się „od ramienia do ramienia”, a jeśli ktoś
chce zajrzeć za ramię, musi się obrócić na bok.
Leżenie na brzuchu uczy
dziecko utrzymywania równowagi i samodzielnego podejmowania decyzji. „Podnieść
głowę czy nie podnosić?”. Samodzielne podniesienie ręki czy nogi też nie jest
łatwym zadaniem, ale każdy próbuje to zrobić wiele razy. Pierwsze próby nie
kończą się spektakularnym sukcesem. Stabilność pozycji (utrzymanie pozycji)
jest niezbędna do celowego działania i skupienia uwagi w trakcie szeroko pojętego
uczenia się (samodzielne poruszanie się, siedzenie na krześle, trzymanie
przedmiotów oburącz i oglądanie ich, picie z kubka, jazda na rowerze, pływanie,
jedzenie, ubieranie się, korzystanie z toalety, mycie, czesanie, słuchanie,
budowanie wieży z klocków, obieranie jabłka, pomarańczy, sięganie po chleb,
który leży na stole, wyciąganie łyżeczki z szuflady, nalewanie soku do swojego
kubka, wchodzenie po schodach, zakładanie skarpetek, zapinanie zamka lub
guzików, mówienie, czytanie, pisanie itd.). Uczenie się czegokolwiek w
momencie, gdy organizm walczy o to, by nie upaść (by utrzymać pozycję), jest
mało efektywne, by nie powiedzieć niemożliwe. Walka o utrzymanie pozycji jest
priorytetem dla chroniącego się przed upadkiem człowieka. To, co ważne, nie
jest łatwe, ale możliwe do nauczenia. Mając stare nawyki, trudno uczyć się
nowych rzeczy...
Układ czuciowy wpływa na
poczucie fizyczności swojego ciała i tworzenie schematu ciała, ale także na
rozwój emocjonalny i społeczny. Ból brzucha z całą pewnością nie pozwala na
radosną, beztroską zabawę. A „gdy wilk głodny to zły”. O czym myśli osoba z
pełnym pęcherzem? Szczęśliwy człowiek nie tylko się uśmiecha, szczęśliwy
człowiek skacze z radości. Szczęśliwy człowiek dzieli się swoją radością z
każdym, kogo spotka; czasem ściska i całuje obcych ludzi. Człowiek ze
spuszczoną głową, wolno przesuwający się po podłożu, całym ciałem informuje
świat, że jest mu źle i całe jego ciało opadło z sił.
Układ czuciowy niewątpliwie
wpływa na jakość i tempo uczenia się. Liczenie na palcach jest dowodem na to,
że wrażenia czuciowe są też aktem umysłowym. Opanowanie dodawania i odejmowania
na palcach jest doskonałą zabawą. A jeśli brakuje palców u rąk, to trzeba ten
problem „jakoś” rozwiązać. Rozwiązywanie problemów rozwija myślenie i korzystnie
wpływa na intelekt.
Pisanie liter na swojej
dłoni umożliwia lepsze, bardziej płynne ruchy pisania liter na papierze.
Pozwala doskonale zapamiętać kształt każdej litery i siłę nacisku podczas
pisania. Nacisk na podłoże musi być odpowiedni, żeby nie było dziur na kartce i
żeby było widać to, co jest napisane. Wiele osób ociemniałych potrafi pisać
poprawnie na kartce papieru, a podpis składają szybko i sprawnie. Można
sprawdzić, jak wygląda własny podpis bez kontroli wzroku, wystarczy zamknąć
oczy, znaleźć kartkę papieru i długopis; podpisywanie się z zamkniętymi oczami
będzie świetnym ćwiczeniem, a rezultat może być niespodzianką (każde oderwanie
ręki od kartki papieru to dezorientacja w przestrzeni).
Pisanie liter na plecach
kolegi lub koleżanki jest dowodem na opanowanie kształtu liter i sympatii do
„pisanego”. Zgadywanie, co napisał kolega czy koleżanka, jest zabawą pełną
śmiechu i niespodzianek, i wymaga od zgadującego pełnej koncentracji, dlatego
większość dzieci zamyka wtedy oczy. Rozpoczynające naukę czytania dziecko
palcem wskazuje to, co aktualnie czyta, literka po literce. Dziecko palcem
dotyka miejsca, by oko spojrzało właśnie tam.
By lepiej poczuć to, co nas
interesuje – ogranicza się postrzeganie innych bodźców, dokonując selekcji
wrażeń. Selekcja wrażeń to proces, którego dziecko uczy się już w łonie matki.
By uchronić swój organizm przed nadmiarem bodźców, dziecko przyjmuje pozycję
embrionalną i zasłania uszy, zamyka oczy itp.
Czucie
własnego ciała w badaniach
W 1954 roku J. Lilly skonstruował
specjalną komorę, która uniemożliwiała docieranie, do przebywających w niej
ludzi, bodźców: czuciowych, wzrokowych, słuchowych, węchowych i smakowych.
Ochotników umieszczano w roztworze Mg SO 4-7 H20 o głębokości
D. Hebb
na podstawie badań wykazał, że deprywacja sensoryczna jest dla organizmu stanem
nieprzyjemnym. Brak bodźców powoduje zaburzenie percepcji i myślenia,
negatywnie wpływa na pamięć i powoduje stany lękowe. Niedostatek bodźców
doprowadza do dezintegracji procesów mózgowych, mimo że pozostałe potrzeby są
zaspokojone.
Nadmiar bodźców
docierających do małych dzieci nie sprzyja rozwojowi, dlatego że małe dzieci
nie umieją dokonać sensownej selekcji bodźców i wszystkie bodźce docierają do
młodego organizmu z taką samą siłą. Organizm odruchowo broni się przed
wszystkimi bodźcami pozycją obronną, ucieczką lub odmową działania.
Deficyty czucia bardzo
utrudniają dzieciom funkcjonowanie. Dzieje się tak głównie dlatego, że dziecko
nie jest świadome swoich trudności. Dziecko nie potrafi zwerbalizować przyczyny
swoich kłopotów. Dziecko z deficytem czucia, czuje, że jest „coś nie tak”.
Stara się samodzielnie radzić sobie i rozwiązać problem: zgrzytając zębami,
zagryzając wargi, zaciskając palce dłoni (ściskając małe przedmioty w dłoni),
piszcząc lub mrucząc, ssąc kciuk, obgryzając paznokcie, drapiąc się bez powodu,
pocierając skórę rąk i nóg itp. Dzięki takim zabiegom dziecko na chwilę
podwyższa swoje napięcie mięśniowe i odczuwa ulgę (choć przez chwilę). Osobiste
kłopoty i niską pozycję w grupie rówieśniczej dziecko kwituje stwierdzeniem:
„nikt mnie nie lubi; dzieci nie chcą się ze mną bawić” itd., itp.
Osoby z deficytami czucia
trzaskają drzwiami, zamiast je zamknąć, rzucają przedmiotami, zamiast odłożyć,
tupią mocno o podłoże, zamiast delikatnie stąpać, biegają, zamiast chodzić,
większość przedmiotów „sama” wypada z rąk itp. Dostarczają sobie wrażeń
słuchowych i wzrokowych, aby wiedzieć, że drzwi są na pewno zamknięte, a
przedmioty leżą na miejscu. Wyartykułowanie prawdziwych, realnych kłopotów byłoby
„światełkiem w tunelu” do ich rozwiązania.
Dziecko, które ma dobre
poczucie swojego ciała (nie wpada na innych, nie popycha innych, zna granice
swojego ciała, jest schludne, nie ma resztek jedzenia na twarzy, jedzenie nie
wypada z buzi i wkłada do ust tylko tyle, ile się zmieści itp.), jest sprawne,
pogodne i lubiane. Komfort bycia lubianym powoduje, że dziecko jest
uśmiechnięte, pewne siebie i potrafi inicjować kontakty z rówieśnikami i
współpracować z nimi, i lepiej rozwiązuje swoje problemy życiowe.
O tym, że poczucie swojego
ciała jest bardzo ważnym elementem w rozwoju, jako pierwszy napisał w 1888 roku
J. Badal. Zwrócił uwagę na to, że zdrowi ludzie
tworzą prawidłowy schemat swojego ciała. U chorego ze stwierdzonymi
zaburzeniami pracy mózgu Badal zaobserwował kłopoty z
odróżnieniem lewej i prawej strony swojego ciała. A. Benton, J. Gerstmann, G. Anton, F. Hartmann, A. Pick,
M. Rosenberg i wielu innych badaczy tego okresu potwierdziło, że osoby mające
uszkodzone półkule mózgu mają zaburzenia orientacji lewej i prawej strony
swojego ciała. W 1923 roku K. Bonhoeffer opisał
przypadek ogniskowego uszkodzenia okolicy skroniowo-ciemieniowej lewej półkuli
mózgu. Pacjent nie odróżniał lewej i prawej strony swojego ciała, z trudem
orientował się w przestrzeni, a jego wypowiedzi słowne były agramatyczne.
W 1904 roku W. Bechterew napisał, że przyczyną zaburzeń w tworzeniu
schematu ciała są „ubytki czucia głębokiego”. H. Head
i G. Holmes jako pierwsi zwrócili uwagę, że w tworzeniu schematu ciała bierze
udział kora mózgowa. Według R. Mejerowicza schemat
ciała jest częścią samoświadomości, a jego powstawaniu musi towarzyszyć
integracja wrażeń dotykowych, ruchowych i wzrokowych. Swoje tezy przedstawił w
1948 roku, uznając, że synteza tych wrażeń dokonuje się w mózgu. J. Piaget
podkreśla, że aktywność własna dziecka jest niezbędna w poznawaniu siebie i
przestrzeni, która je otacza. Uważa on, że dzięki „koordynacji schematów
pierwotnie różnorodnych (wzrok, dotyk, ruch) przestrzeń jest dla dziecka cechą
czynności”. Jeśli dziecko aktywnie działa w przestrzeni, to może ją poznawać.
Schemat ciała to neuronalny
model siebie oparty na poczuciu ciała i świadomości możliwości ruchowych
poszczególnych części ciała. Najmniej zróżnicowane są mapy ciała w móżdżku, a
najbardziej precyzyjne są na poziomie kory mózgowej i tworzą mapę somatosensoryczną.
Suzanne Borel-Maisonny w 1952 roku opracowała test. Zadania testowe to
różne pozycje ułożenia ramion. Eksperymentator układa ręce dziecka w określony
sposób, następnie przywraca pozycję początkową do rozluźnienia mięśni włącznie.
Dziecko samodzielnie powinno ułożyć rękę tak, jak zapamiętało, bez kontroli
wzroku. Inne testy Borel-Maisonny to odtwarzanie
przez badanego pozycji dziecka, które jest na obrazku.
W 1952 roku A. Benton opracował
trzy próby identyfikacji dotykanych palców: dotykanie pod kontrolą oka i bez
kontroli oka, dotknięcia pojedyncze i podwójne. Z badań A. Bentona wynika, że
brak precyzji w identyfikacji dotykanych palców skutkują zaburzeniami w
budowaniu schematu swojego ciała i zaburzeniami mowy.
Połączenie wrażeń
kinestetycznych i czuciowych pod kontrolą wzroku lub bez niej sprawia, że świat
staje się poznawczo interesujący. Wyodrębnienie siebie z otoczenia to długi
proces, a odkrycie tego daje dziecku szansę na poznawanie otoczenia. „Jeśli >ja<
to >ja<, to czym jest >nie ja<? Muszę sprawdzić!” Jak pisze M. Feldenkrais „to ciekawość sprawia, że dziecko chce poznawać
świat”.
Tourney (1956 r.), badając noworodki,
zauważyła, że w piętnastej dobie życia oglądają swoje prawe ręce, a lewą rękę –
dopiero w czterdziestej pierwszej dobie. Palcami stóp poruszają szybciej u
prawej stopy niż u lewej. Lateralizacja dokonuje się we wczesnej fazie rozwoju.
Półroczne dziecko wyraźnie preferuje prawą rękę w sięganiu po przedmioty (u leworęcznych
lewą rękę). Podczas stawiania pierwszych kroków obie ręce są tak samo potrzebne
do utrzymywania równowagi, więc stronność zanika i pojawia się dopiero po
opanowaniu sztuki sprawnego poruszania się na dwóch nogach.
J. Piaget zauważa trzy
stadia rozwoju stronności: swój punkt widzenia, punkt widzenia osoby z
naprzeciwka i względne położenie trzech przedmiotów. Dzieci najpierw potrafią
pokazać swoją rękę, następnie swoją prawą rękę, a prawą rękę kolegi z
naprzeciwka umieją u progu nauki szkolnej. Dopiero u progu nauki szkolnej
dzieci rozumieją pojęcia lewa, prawa itp. Jeszcze nie używają tych pojęć, ale
doskonale je rozumieją. Gdy usiądą na przeciw dorosłego, to potrafią odwzorować
ułożenie ciała w sposób lustrzany. Określanie położenia przedmiotu znajdującego
się pośród innych jest wprawne u dzieci szkolnych. Książka leży obok zeszytu, a
długopis między zeszytem a książką. „A kto to tak poukładał? To ja, uczeń
pierwszej klasy”.
J. Gerstman
zwrócił uwagę na związek między uszkodzeniem ogniskowym w okolicy
ciemieniowo-potylicznej dominującej półkuli mózgu a poczuciem stronności,
zaburzeniem w rozpoznawaniu swoich palców (agnozja palcowa) z zaburzeniami agrafii
(utrata zdolności liczenia) i akalkulii (utrata zdolności pisania). Badania A.
Straussa, H. Wernera i A. Bentona potwierdziły tę zbieżną zależność.
Ciało
dziecka a otaczające je środowisko
Poznawanie stosunków
przestrzennych i poznawanie własnego ciała to dwie strony tego samego procesu,
który może stać się jednością w działaniu podczas własnej aktywności. Im więcej
własnej aktywności dziecka, tym lepiej tworzony jest schemat ciała. Dziecko
tworzy schemat ciała w kontakcie ze światem zewnętrznym. W miarę zdobywania
doświadczenia odkrywa rozmaite zależności między swoim ciałem a otaczającym je
środowiskiem. Tworzenie i znajomość swojego ciała jest naturalną potrzebą
dziecka, która powstaje w wyniku celowej aktywności. Poznawanie lewej i prawej
strony świata jest ściśle związane z poznawaniem stronności swojego ciała.
Inicjatywę w działaniu u praworęcznych ma prawa ręka (a u leworęcznych lewa).
Lateralizacja, czyli dominacja lewej bądź prawej strony ciała, dokonuje się na
poziomie sensorycznym i jest efektem rozwoju motorycznego dziecka.
Bilateralność to umiejętność użycia obu rąk do różnych celów podczas
wykonywania jednej czynności. Jedna ręka trzyma talerz, a druga łyżeczkę i
wybiera jedzenie z talerza. Jedna ręka trzyma pojemnik, a druga wrzuca klocki
(lub inne przedmioty); łopatka jest trzymana w jednej ręce, a wiaderko w
drugiej, i tak zaczyna się robienie piaskowej babki; jedna ręka trzyma książkę,
a druga przewraca kartki podczas czytania itd., itp.
Zabawy „Ojciec Wirgiliusz”
czy „Kto potrafi zatańczyć tak...”, „Figurki”, „Dzień dobry ci Królu Lulu”
dowodzą, że dzieci uważają, że ułożenie swojego ciała i odwzorowanie tego
ułożenia jest i świetną zabawą, i daje sporo wiedzy o człowieku. Zabawki
„Twister”, „Książka cieni” i „Zrób to ty” dają dzieciom szansę na zrozumienie
tego, jak ważne a czasem trudne jest dysponowanie ruchem swojego ciała. Podczas
jazdy rowerem (hulajnogą, samochodem, motocyklem, żaglówką) jadący pojazdem
swoim ciałem pomaga skręcić w lewo lub w prawo.
Związek między tworzeniem
schematu własnego ciała, działaniem, orientacją w przestrzeni, i mową jest
ścisły. By mówić wyraźnie, trzeba nie tylko wiedzieć, jak poruszać ustami.
Trzeba też doskonale czuć ułożenie narządów artykulacyjnych stosownie do
wypowiadanej głoski. Głoska „m” wymaga zwarcia warg, a głoska „u” napięcia
mięśnia okrężnego wargi, głoska „h” wymaga zwarcia języka i podniebienia
miękkiego, głoska „e” wymaga ruchu kącików warg w kierunku uszu, głoska „i”
napięcia mięśni żuchwy, głoska „n” wymaga podniesienia języka i dotknięcia
przednią częścią języka przednich zębów górnych itd.
Pod koniec pierwszego roku
życia dziecko podnosi obie ręce do góry: „ale jestem duży!”. W drugim roku
życia dziecko podnosi jedną lub drugą rękę, by sięgnąć po cokolwiek (potrafi
podnieść rękę poproszone o to).Dopiero kilkuletnie dziecko potrafi podnieść
rękę lewą lub prawą. Dziecko potrzebuje więc kilku lat, aby pokazać prawą rękę
lub nogę, i kolejnych kilku lat, żeby położyć prawą rękę na lewym uchu lub
dotknąć lewą ręką nosa. Umysłowe opracowywanie stosunków przestrzennych jest
oparte na rozumieniu stosunków przestrzennych swojego ciała. Gdzie jest głowa?
Gdzie jest brzuch, a gdzie są plecy? Co jest dłuższe: ręka czy noga? Co jest
wyżej: łokieć czy ramię? Co jest cięższe: ręka czy noga? Jaki kształt ma dłoń,
a jaki stopa? Jaki kształt przypomina głowa?
Rodzice uczą dziecko liczyć,
najpierw, dotykając palców dziecka, mówią: „jeden, dwa, trzy, cztery, pięć”,
później dziecko palcem wskazującym dotyka palców drugiej ręki, licząc „jejen, wa, ci, ci, ci”. Kolejny
etap liczenia palców to prostowanie palców i poprawne ich nazywanie: jeden, dwa
i poruszanie liczonych palców itd. Pokazywanie, jaki „jestem duży”, a jaki mały
jest pies (położenie dłoni pół metra nad podłogą), daje dziecku możliwość
wykorzystania ruchu całego ciała (kucnięcie lub pochylenie ciała) do tego celu.
Zdolności intelektualne na ogół traktuje się, jakby głowa była odizolowana od
reszty ciała, a przecież czuciowe doznania całego ciała bardzo pomagają w nauce
szkolnej. Dzieci uczą się wedle zasady CZUJĘ – WIEM – ROZUMIEM.
Według P. Wallona stworzenie sobie schematu ciała jest ważnym etapem
w rozwoju umysłowym dziecka, bo jest początkiem myślenia symbolicznego.
Znajomość schematu ciała wiąże się z
rozwojem świadomości człowieka, wyodrębnieniem siebie z otaczającego świata i
przeciwstawieniem siebie jako podmiot w otoczeniu.
S. Fischer i S. C. Cleveland
w 1958 roku podzielili zaburzenia w schemacie
ciała na cztery typy zaburzeń: brak poczucia granic swojego ciała,
odczuwanie swojego ciała tak, jakby należało do innej osoby (depersonalizacja),
przekonanie, że własne ciało posiada dodatkowe części, i uznawanie prawej
strony ciała za lewą lub odwrotnie.
Tworzenie schematu ciała to
bardzo długi, kilkuletni proces. Jeśli już jednak powstanie, to swędzi i boli
nawet amputowana kończyna.
Schemat swojego ciała to
główny model, do którego człowiek odnosi własne spostrzeżenia, i tak powstaje
świadomość. Schemat ciała jest indywidualnie tworzony wokół osi ciała w sposób
symetryczny.
Proces tworzenia zaczyna się
już w okresie prenatalnym. Na początku postrzeganie swego ciała ma charakter
zero-jedynkowy: poczuciu komfortu przeciwstawia się poczucie dyskomfortu, bo
tyle jest w stanie zauważyć i zinterpretować młody organizm. W trakcie rozwoju
dziecko dostrzega, analizuje i zapamiętuje coraz więcej sygnałów pochodzących z
wnętrza ciała (głód, ból, parcie na pęcherz moczowy, pragnienie, sytość) i z
zewnętrznej powłoki skórnej swojego ciała (narastająca temperatura otoczenia –
można się poparzyć, swędzące kolano – komar się „pożywił”, na ręce usiadł motyl
– „nawet ładny”, „co chodzi po moich plecach?”). Reakcja na rozmaite bodźce
zależy od poziomu rozwoju osobistego i poziomu zaspokojenia potrzeb
fizjologicznych.
Zaspokajanie
potrzeb
Ludzkie potrzeby są różne:
fizjologiczne, emocjonalne, poznawcze, społeczne i kulturowe. Zaspokajanie
własnych potrzeb zależy od wieku i rozwoju ogólnego. Na początku życia
wszystkie potrzeby człowieka zaspokajają inni ludzie. Im człowiek jest bardziej
świadomy swoich potrzeb, tym bardziej stara się zaspokajać potrzeby wedle
swoich możliwości i umiejętności. Gdy niemowlę chce pić – płacze, dwulatek
prosi: „daj pić”, trzylatek mówi: „mamo, tak mi się chce pić; poproszę o sok”,
czterolatek bierze kubek i pije, pięciolatek nalewa sok do kubka (połowa jest
poza kubkiem), sześciolatek potrafi kupić ulubiony sok w sklepie (potrafi
znaleźć sok na półce i, nie strącając innych przedmiotów, wkłada sok do koszyka
z zakupami pod czujnym okiem dorosłego opiekuna), siedmiolatek wie, ile
kosztuje sok, dziesięciolatek wyjmuje sok z lodówki i pije, gdy jest
spragniony. Piętnastolatek potrafi samodzielnie zrobić sok – umie zerwać owoce,
umyć je i wycisnąć przez maszynkę, a osiemnastolatek wie, że aby kupić sok, to
trzeba mieć własne, zapracowane przez siebie pieniądze, dwudziestolatek pracuje
na sok itd., a dziewięćdziesięciolatek ma odłożone na ten cel pieniądze, ale
nie pamięta, gdzie je położył...
Sposób, w jaki człowiek zaspokaja
swoje potrzeby, zależy od wieku i poziomu rozwoju osobniczego oraz od
umiejętności i motywacji, ale też od selekcji i kategoryzacji ważności potrzeb.
Gdy niemowlę się budzi, to niezależnie od pory dnia i nocy rozgląda się wokół
siebie. Zorientowawszy się, że jest samo, nawołuje swoim głosem rodzica
(opiekuna). W oczekiwaniu na opiekuna, dziecko wokalizuje, głuży,
gaworzy a czasem zniecierpliwione płacze. Kiedy pojawia się rodzic, pochyla się
nad dzieckiem i oznajmia swoje przybycie łagodnym głosem, dziecko uspokaja się
i przygląda się, pytając: „kto się pochylił nade mną?”. Zapach, głos i ruch
ciała są dla dziecka sygnałami, które ułatwiają identyfikację osoby. Większość
dorosłych intuicyjnie dostarcza dziecku takich informacji, które szybko
umożliwią rozpoznanie siebie. Najczęściej mówią łagodnym głosem: „co mogę dla
ciebie zrobić, by cię uszczęśliwić?”, a następnie biorą dłoń dziecka w swoją i,
dotykając swojej twarzy, mówią: „to ja, twoja mama”, czasem gładzą dłonią
dziecka swoje włosy (uszy, policzki, ramiona itp.). Niekiedy podchodzi tata i
dłonią dziecka dotyka swojej brody lub wąsów lub „drapiącego” nieogolonego
policzka, i mówi: „to ja twój tata, jak się masz?, czego ci potrzeba?”.
Rozsądni rodzice (opiekunowie) przedstawiają się w taki sposób, który wyróżnia
ich spośród innych ludzi (długość włosów, określona fryzura, broda, wąsy, brwi
itp.).
Rodzic
i „nie rodzic”
Przyglądanie się rodzicowi
jest bardzo, bardzo ważne i bardzo, bardzo uważne, bo trzeba umieć odróżnić
rodziców (opiekunów) od „nie rodziców”. Dzieci błyskawicznie uczą się
rozpoznawać swoich rodziców (opiekunów). Dzieci wpatrują się w rodziców
(opiekunów), angażując wszystkie swoje zmysły: węch, czucie, słuch i wzrok w
taki sposób, jakby chciały odpowiedzieć sobie na pytanie „w jaki sposób szybko
rozpoznać tego człowieka? „Uśmiechnę się na początek (przymilę, zrobię czułą
minkę)”. Rodzic (opiekun) nie tylko odpowiada uśmiechem na uśmiech, ale zbliża
swoją twarz i umożliwia dziecku identyfikację, a następnie delikatnie wkładając
rękę pod głowę, mówi: „skoro już nie śpisz, to wyjmę ciebie z łóżeczka”.
Delikatnie podnosząc głowę dziecka, drugą dłoń podkłada pod biodra dziecka. Gdy
poczuje, że trzyma dziecko na rękach, delikatnie podnosi je do góry, tuląc
dziecko i pieszczotliwie przemawiając. Dziecko tuli się do rodzica i tak
potrzeba bliskości jest obustronnie zaspokajana (odruch przywierania). Dziecko
na rękach dorosłego jest tulone i kołysane, i słucha tego, co mu szepcze do
ucha.
Małe dziecko słucha z uwagą
rodzica, chociaż znaczenia słów nie rozumie, wtula się w dorosłego z całych
swoich dziecięcych sił i czuje, że razem jest bezpiecznie, dobrze i miło.
Czując miłość rodziców (opiekunów), dziecko wie, że wypowiadane przez dorosłego
słowa wyrażają dobre uczucia i wspólnie budują zaufanie i mocną nierozerwalną
więź: „Jak dobrze być razem”.
Idzie Bobo z daleka do małego człowieka.
Idzie wyżej, idzie niżej, idzie dalej,
idzie bliżej.
Idzie do noska, do uszka.
Idzie, idzie z daleka i...
Łaps, za nóżkę małego człowieka!
Do rączki, do brzuszka
Ukradło całuska.
Idzie Bobo z daleka do małego człowieka.
Idzie z przodu, idzie z tyłu, idzie z
lewej, idzie z prawej.
Do pleców, do nóżki.
Idzie Bobo z daleka i...
Łaps, rączkę małego człowieka!
Do rączki, do brzuszka
Oddawaj całuska.
Baraszkowanie z rodzicami
sprawia i dziecku, i rodzicom wiele radości z bycia blisko siebie. Ta
bezpieczna bliskość jest podstawą do budowania prawidłowych relacji z innymi
ludźmi. Bliski, fizyczny kontakt z rodzicami pozwala dziecku na zdobywanie
wiadomości o fizycznych granicach swojego ciała. Rodzicom zaś bezpośredni
kontakt fizyczny ze swoim dzieckiem uświadamia, jak bezbronne i delikatne jest
małe dziecko i jak wielka odpowiedzialność spoczywa na ich barkach za tę małą,
ludzką istotę (opieka nad własnymi dziećmi daje dorosłym żywe świadectwo na to,
jak bardzo powinni być wdzięczni własnym rodzicom za ich trud). Tuląc dziecko w
swoich ramionach, rodzice uspokajają je, usypiają, ale nade wszystko starają
się przekazać dziecku, jak bardzo je kochają i jak bardzo cieszą się każdą
wspólnie spędzoną chwilą.
Zabiegi
pielęgnacyjne
Podczas zabiegów
pielęgnacyjnych rodzice dotykają całego ciała dziecka (myją, kąpią, nacierają
oliwką, smarują kremem, owijają ręcznikiem, kocykiem) z wielką delikatnością i
czułością. Gdy rodzice tulą płaczące dziecko, mówią mu, jak bardzo im smutno i
przykro, i jak bardzo chcieliby ulżyć cierpieniu dziecka. Gdy karmią dziecko,
to opowiadają o tym, co dziecko je i jak bardzo cieszą się z jego apetytu. Gdy
dziecko śpi, zachowują się baaardzo cicho. Chodzą na
palcach i mówią szeptem, by nie obudzić dziecka. Śpiące dziecko, jak
powszechnie wiadomo, budzi „rodzic, który z filiżanką kawy lub herbaty bezszelestnie
siada w swoim ulubionym fotelu i zamierza wypić gorącą kawę lub herbatę”...
Gdy rodzice czeszą dziecko,
opowiadają mu o tym, jakie ma piękne włosy i jak miło te włosy szczotkować. A
gdy zmieniają pieluchę, są tak dumni z jej zawartości, że nawet ten
nieprzyjemny zapach też podziwiają.
Nawet od bardzo dobrze
rozwiniętego niemowlęcia nikt nie oczekuje tego, że samodzielnie się ubierze.
Niemowlę ubiera się w taki sposób, żeby mogło aktywnie uczestniczyć w tym
przedsięwzięciu. Kiedy rodzic zamierza zmienić dziecku kaftanik (lub śpioszki),
wyjmuje czysty kaftanik z szafy i układa w miejscu, które służy do ubierania
dziecka. Następnie podchodzi do dziecka, pochyla się nad nim i opowiada o swoim
zamiarze. Oczarowane pomysłem dziecko jest zabierane na ręce i położone na
plecach w „przebieralni”. Rodzic bierze kaftanik, pokazuje go dziecku, pozwala
dotknąć kaftanika i opowiada o tym, jaki jest miły, ciepły, pachnący, wygodny a
uszyto go specjalnie dla ciebie, a szyły to cudo cztery najlepsze krawcowe na świecie
itd. Rodzic mówi to po to, by dziecko miało czas na przygotowanie się do
zmiany. Dziecko przecież leżało sobie spokojnie w łóżeczku, a tu nagle jest w
innym miejscu i z nieznanej sobie przyczyny rodzic zmienia kaftanik. Nim
dziecko zorientuje się, że nie jest w łóżeczku a rodzic zdejmuje kaftanik, to
czasem płacze z powodu niezrozumienia tego, co się dzieje. Dziecko nie rozumie
dobrych intencji dorosłego, a słowa nie wyjaśniają nowych okoliczności. Dziecko
potrzebuje czasu na odnalezienie się w nowej sytuacji. Werbalizując swoje
działanie, rodzic narzuca sobie rytm i tempo zmiany kaftanika, a dziecko ma
czas na reakcję i aktywne uczestnictwo w sekwencji zdarzeń. Rodzic prosi
dziecko o podanie ręki, gdy dziecko poruszy lewą ręką (lub prawą), rodzic wkłada
tę rękę do rękawka kaftanika, następnie prosi o podanie drugiej ręki i na
koniec wsuwa tył kaftanika pod plecy dziecka. Czasem rodzic podkłada swoje
prawe ramię pod lewy bok dziecka, a lewą dłoń wsuwa pod prawą łopatkę dziecka i,
delikatnie narzucając kierunek ruchu, obraca dziecko na brzuch i zawiązuje lub
zapina kaftanik (jeśli rodzic potrafi zapiąć kaftanik, gdy dziecko leży na boku,
to dziecko przez chwilę leży na boku).
Podczas zabiegów
pielęgnacyjnych rodzic nie tylko inicjuje określony ruch dziecka, ale często
pomaga określony ruch wykonać. Gdy dziecko zmienia miejsce swego pobytu z
łóżeczka (wózka, przewijaka) na inne, to dzieje się to w określony sposób:
najpierw podnosi się głowa dziecka, a następnie reszta jego ciała (głowa
podnosi się pierwsza), a gdy dziecko jest układane w łóżeczku (wózku itp.), to
najpierw biodra dotykają podłoża, a głowa ułoży się na swojej ulubionej
„podusi” na końcu. Zabiegi pielęgnacyjne wykonywane w określonej kolejności
pozwalają dziecku na opanowanie ruchowych sekwencji potrzebnych do dalszego
rozwoju (przewracanie się z brzucha na bok, z boku na plecy, siadanie,
wstawanie itd.). Wszystkie wiadomości dziecko wykorzysta w swojej ruchowej
aktywności.
Jeśli zabiegi pielęgnacyjne
są wykonywane prawidłowo, to dziecko rozwija się znakomicie nawet przy
początkowych komplikacjach (wcześniactwo, niskie lub wysokie napięcie mięśniowe
itp.). W przypadku chaotycznego, gwałtownego wykonywania czynności
pielęgnacyjnych deficyty rozwojowe pogłębiają się. Podczas zabiegów pielęgnacyjnych
potrzeby całego systemu czuciowego muszą być w pełni zaspokajane. Mycie,
głaskanie, masowanie, oliwkowanie, całowanie,
owijanie ręcznikiem itp. dostarcza dziecku niezbędnych, różnorodnych wrażeń
czuciowych.
Nim dziecko samodzielnie
zacznie dotykać swojego ciała, ma już spore doświadczenie w percepcji
dotykowej. Jeśli dziecko było na spacerze, to całym ciałem odczuwało ciepło,
chłód, silny wiatr lub mróz. Podczas kąpieli było rozebrane, a po kąpieli było
ubierane, więc całe ciało zdobywało wrażenia czuciowe: ciepła, zimna czy
„gęsiej skórki”, gdy tata trzymał dziecko na rękach mocno, po „męsku”, a mama
pewnie i delikatnie. Trzymanie dziecka w ramionach rodziców jest szansą na
poczucie fizycznych granic swojego ciała. Małe dziecko ma wiele możliwości odbierania
bodźców dotykowych.
Percepcja wrażeń dotykowych
podporządkowana jest z jednej strony potrzebom dziecka a z drugiej strony
możliwościom zinterpretowania bodźców przez układ nerwowy dziecka (analiza,
synteza zapamiętywanie, odpowiednia reakcja do siły bodźca itp.). Dotykając
swojego ciała, dziecko próbuje się dowiedzieć, gdzie „ja”, a gdzie „nie ja”.
Kokosząc się, otrzymuje informacje o podłożu; czy jest miękkie czy twarde,
suche czy mokre. Poruszanie kończynami daje informacje o swobodnym, nieograniczonym
ruchu lub ograniczonym kocykiem (kołderką, becikiem itp.). „To ciekawość”
napisał M. Feldenkrais, motywuje dziecko do rozwoju.
Całe ciało dziecka dostarcza mu wszystkich, potrzebnych w początkowym okresie
rozwoju informacji. Wiedza o swoim ciele jest niezbędna do poznawania
najbliższego otoczenia i stanowi punkt odniesienia do wiedzy o świecie.
Podstawowe wiadomości o
swoim ciele, jego ułożeniu i potrzebach (głód, ból, pragnienie, ułożeniowy dyskomfort itp.) dziecko zdobywa samodzielnie. W
zdobywaniu informacji bardzo pomagają odruchy: MORO, STOS, ATOS, przywierania,
Pereza, Palmara, Babińskiego, chwytny itp.
Noworodek musi odróżnić stan
położenia na plecach i stan położenia na brzuchu. „Leżę sobie na plecach, nie
muszę napinać mięśni i mogę swobodnie poruszać rękoma i nogami; leżę na
brzuchu, muszę napiąć mięśnie i podnieść głowę”. Sześciomiesięczne niemowlę
różnicuje stan leżenia i siedzenia. „Leżę sobie wygodnie; och, jak przyjemnie;
siedzę, muszę uważać; oj! trzeba podpierać się rękoma; uf! udało się, jeszcze
siedzę”. Dziesięciomiesięczne niemowlę różnicuje stan leżenia, siedzenia i
stania. „Siedzę sobie wygodnie, ale stać też umiem; oj! muszę uważać, pomogę
sobie rękoma i położę ręce na krześle; super!”. Roczne dziecko różnicuje stan
leżenia, siedzenia, stania i chodzenia. „Stoję, jest bezpiecznie; rodzice mnie
wołają, idęęę... Ojej!”.
Bibliografia dostępna w Redakcji.
(Zdjęcia
Anna M. Florek)
Dotknąć
las
Przemysław
Barszcz
leśnik,
prezes Polskiej Fundacji Przyrodniczo-Leśniczej w
Krakowie
Wykorzystując
dotyk, możemy uzyskać znacznie więcej informacji o przyrodzie niż
przypuszczamy: jednym dotknięciem rozpoznać każde drzewo w lesie, poznać reguły
ekologii, a nawet dowiedzieć się, jakie zwierzę przyjdzie tu dziś wieczorem.
Czego
dzieci mogą dowiedzieć się o otaczającej przyrodzie za pomocą zmysłu dotyku?
Prawie… wszystkiego, a na pewno bardzo dużo.
Rozpoznawanie
gatunków drzew to wbrew pozorom rzadka umiejętność, ograniczona przeważnie do
kilku podstawowych gatunków, w okresie gdy są one ulistnione. Tymczasem jest to
umiejętność niezwykle istotna, nie tylko w pracy leśnika i przyrodnika. Wbrew
pozorom, oprócz satysfakcji ze zdobytej wiedzy, rozpoznawanie dotykiem gatunków
drzew może dostarczyć dzieciom niesamowitą wprost ilość cennych informacji o
otaczającym świecie.
O
ile rozpoznawanie drzew po liściach możliwe jest tylko w sezonie wegetacyjnym,
o tyle wykorzystanie zmysłu dotyku pozwala prawidłowo oznaczyć gatunek drzewa
przez cały rok.
Tajemnica
zapisana w hieroglifach
Jednym
z elementów, po których można bezbłędnie rozpoznać gatunek drzewa jest kora.
Faktura tkanek tworzących korę, jej urzeźbienie, spękania, kształt zagłębień i
wypukłości są unikalne w przypadku każdego gatunku drzewa.
Kora buka pospolitego, niezależnie od
wieku drzewa jest równa z lekko wyczuwalną szorstkością a dłoń po potarciu kory
pokrywa się drobnym osadem startych drobinek. Rozpoznając to drzewo, wiemy, że
gleba w tym miejscu jest żyzna, dość wilgotna i raczej cięższa, gliniasta. Pod
drzewem można wyczuć bukiew – bukowe nasiona – orzeszki ukryte w kolczastych
łupinach. Pod owocującym bukiem nocą można spodziewać się dzików.
Kora brzozy brodawkowatej u podstawy
pnia jest twarda i gruba, ale nieco wyżej jest gładka, cienka, a od pnia
odstają jej cienkie fragmenty w dotyku przypominające papier. Brzoza
brodawkowata to gatunek pionierski. Jej lekkie, drobne nasiona są roznoszone
przez wiatr na nowe, bezdrzewne tereny. Obecność brzóz jest dla nas informacją,
że w tym miejscu, pod osłoną pionierskiej brzeziny, po kilkudziesięciu latach
powstanie las.
Kora jesionu wyniosłego jest drobno,
podłużnie żłobiona. Żłobienia tworzą długie, pionowe linie. Rozpoznając jesion,
wiemy, że mamy przed sobą drzewo o bardzo twardym i wytrzymałym drewnie, dobrym
na przykład do produkcji narzędzi. Poza tym, gdzieś blisko musi być woda –
rzeczka, źródlisko lub płytko położona żyła wodna – jesion lubi dużą wilgotność
i wyrasta tam, gdzie wody ma pod dostatkiem. Nazwa „wyniosły” dobrze oddaje
charakter jesionu: to potężne drzewo osiąga nawet
Ustalenie
jednej informacji – gatunku drzewa, otwiera więc nie kończący się w zasadzie
skarbiec z kolejnymi informacjami. Czego jeszcze dowiadujemy się, gdy
sprawdzimy już, że stoimy właśnie pod jesionem? Nawet jeżeli powierzchnię ziemi
pokrywa akurat śnieg, możemy z pewnością stwierdzić, że wczesną wiosną wyrośnie
tam niepozorna, żółtawo kwitnąca śledziennica skrętolistna
– roślinka nieduża, lecz bardzo znacząca w naukach przyrodniczych, jako gatunek
wyróżniający siedlisko olsu jesionowego. Kto wie, gdzie szukać śledziennicy,
tym samym wie, gdzie szukać cennego leku, bowiem preparaty ze śledziennicy mają
działanie odtruwające i przeciwzapalne, a nazwa świadczy, że była
wykorzystywana przy schorzeniach śledziony.
Dla
miłośników ornitologii odkrycie jesionu niesie za sobą informację, że w pobliżu
można spodziewać się przepięknego dzięcioła zielonego, wybierającego do
założenia dziupli właśnie nadrzeczne łęgi.
Tego
wszystkiego można dowiedzieć się jednym pociągnięciem dłoni po korze drzewa.
Sosna pospolita to najczęstsze drzewo
leśne w Polsce. Niemal 70 proc. lasów w naszym kraju to sośniny! Kora sosny u
dołu pnia jest gruba, spękana, a poszczególne fragmenty mają charakterystyczną,
warstwową budowę. Wyżej kora ma postać cienkich, złuszczających się płachetków.
Tam, gdzie znajdziemy sosnę, możemy spodziewać się, że gleba będzie sucha i
piaszczysta.
Jodła pospolita to piękne drzewo leśne,
najlepiej znane nam jako choinka, gdyż to właśnie jodły najczęściej goszczą w
naszych domach w Boże Narodzenie. Do niedawna jodły były w naszych lasach
stosunkowo rzadkie – szkodziły im tak zwane kwaśne deszcze zawierające
zanieczyszczenia przemysłowe. Na szczęście zamieranie drzewostanów jodłowych w
ostatnich latach ustało, jednak nadal warto chronić te cenne drzewa. Kora
jodłowa pokryta jest z wierzchu drobnymi pęcherzykami. Jeżeli przebije się taki
pęcherzyk paznokciem, na zewnątrz wypływa pachnąca żywica. Jodła to jedyne
spośród naszych drzew iglastych, które nie ma przewodów żywicznych w drewnie
lecz właśnie w pęcherzykach kory.
Co z
ciebie wyrośnie?
Ważnym
elementem, po którym można bezbłędnie rozpoznać gatunek drzewa, są pąki liściowe. Każdy profesjonalny
podręcznik dendrologii przy opisie gatunku zawiera również opis pąków.
Znajomość ich kształtów, łatwych do wyczucia i rozpoznania przez dziecko
dotykiem, pozwala na prowadzenie obserwacji również poza sezonem wegetacyjnym.
Pąki bukowe są długie i ostro aż kłująco
zakończone. Podobne w kształcie, lecz o
połowę krótsze są pąki grabowe.
Jeżeli rozpoznamy graba pospolitego, będziemy wiedzieć, że mamy przed sobą
drzewo o ciężkim i bardzo twardym, niemal „stalowym” drewnie, doskonałym na
opał.
Przeciwieństwem
graba jest lipa drobnolistna. Jej pączki są kuliste a drewno bardzo miękkie,
chętnie używane przez rzeźbiarzy. Z drewna lipowego wykonany jest 500-letni,
monumentalny ołtarz Wita Stwosza w Kościele Mariackim w Krakowie. Przez wieki
lipy dostarczały surowca na miski i łyżki, a z ukrytej pod korą warstwy łyka
pleciono łapcie.
Pąki liściowe dębu szypułkowego są
grube, lekko stożkowate, o zaokrąglonych krawędziach. Tam gdzie rośnie dąb,
znajdziemy żyzną glebę. Drewno dębu jest bardzo cenne i używane do produkcji
pięknych mebli. Niekiedy znajduje się tak zwany czarny dąb. To drewno dębowe,
które przeleżało bez dostępu tlenu ukryte w dnie rzeki przez kilka tysięcy lat.
Przy
pomocy dotyku bezbłędnie można nauczyć się rozpoznawać po pędach, jak fachowo
nazywa się gałązki, również drzewa iglaste. Chociaż jest to bardzo łatwe,
umiejętność ta jest zadziwiająco rzadka, a wiedza większej części ludzi
ogranicza się do zbiorczego pojęcia „choinka”. Warto więc nauczyć dziecko, w
jaki sposób łatwo rozpoznać, jakie drzewo iglaste ma przed sobą.
W przypadku drzew iglastych najpewniej
oznaczymy gatunek po igłach, jak nazywamy ten specyficzny rodzaj liści. Za
wyjątkiem modrzewia wszystkie rodzime drzewa iglaste utrzymują igły przez cały
rok, co bardzo ułatwia rozpoznanie.
Modrzewia
europejskiego, wspomniany wyjątek, również łatwo poznać w
ciągu całego roku. W okresie wegetacyjnym wyczujemy jego mięciutkie, delikatne
igły, wyrastające w pęczkach po kilkanaście sztuk. Gdy igły opadną, na
gałązkach pozostają kilkumilimetrowe, wyraźnie wyczuwalne wyrostki, rozmiarów dużej
główki od zapałki. To krótkopędy – zgodnie ze swoją nazwą są rodzajem krótkich
gałązek, z których zakończeń wiosną wyrastają igły. Modrzew wymaga dużo światła
– znajdując modrzewia, niezależnie od pogody w danej chwili, mamy więc
dodatkową informację, że znajdujemy się w miejscu o silnym nasłonecznieniu.
Jak rozpoznać pozostałe
spośród drzew iglastych? Wystarczy zapamiętać, że jeżeli poczujemy w dłoni igły
sztywne lecz nie kłujące, długości około trzech centymetrów, płasko ułożone
wzdłuż gałązki, mamy do czynienia z jodłą. Igły świerka są nieco krótsze, a
przede wszystkim są ostro zakończone i silnie kłują. W przeciwieństwie do
jodłowych, igły świerkowe ułożone są dookoła gałązki.
Żeby odróżnić sosnę trzeba wiedzieć, że igły sosnowe
są kilka razy dłuższe zarówno od igieł jodły jak i świerka. Ich zakończenia są
wprawdzie ostre, lecz w dotyku igły sosnowe nie kłują, gdyż z racji długości są
nieco wiotkie. Igły sosny pospolitej wyrastają z pędów w pęczkach po dwa. Z
wczesnowiosennych pędów sosny, zasypanych cukrem, robi się bardzo zdrowy syrop
przeciw kaszlowi.
Jeżeli wybierzemy się z
dzieckiem na dendrologiczną wędrówkę po lesie, warto, przysiadając dla
odpoczynku, przeciągnąć dłonią wokół siebie. Kto dotknie dłonią miękką poduszkę
mchu, ten bez tłumaczenia zrozumie, dlaczego las jest wielką gąbką chłonącą
wodę, chroni przed powodziami i przed suszą, powoli oddając zgromadzoną w sobie
wilgoć.
A jeżeli dłoń trafi na sztywne
krzaki borówki czernicy o niewielkich, skórzastych, sztywnych listkach? Gleba w
tym miejscu z pewnością będzie kwaśna i uboga. Czy to wszystko, czego się
dowiemy? Odwiedziłem kiedyś piękny, żyzny las dębowy w Bawarii. W jednym
niewielkim miejscu rósł gęsty łan borówki, poza tym nie było jej nigdzie
indziej. Miejscowy leśnik opowiedział mi, że w tym miejscu mieszkańcy co roku
grabili liście do wyścielenia obór. Chociaż nikt nie robił tego co najmniej od
kilkudziesięciu już lat, gleba w tym jednym miejscu, pozbawiona warstwy
próchniczej, nadal była znacznie uboższa i dlatego rosły na niej borówki.
Co jeszcze powie nam jedno
pociągnięcie dłoni?
(Zdjęcia Przemysław Barszcz)
Kolorowa
terapia
Ewa
Maksymowicz
niewidoma
autorka książki kucharskiej
Każdy
z nas wie, że nawet członkowie dzikich plemion (zarówno kobiety, jak i
mężczyźni) noszą biżuterię. Na swoje nagie torsy zakładają wisiorki,
naszyjniki, kolczyki, obroże i bransolety. Biżuteria wykonana z kolorowych
paciorków, muszli, kamieni, piór a nawet kości stanowi ozdobę. Wskazuje na
rangę człowieka w tej społeczności.
Jak jest u nas, w Europie?
W
Europie jest bardzo podobnie. Największą różnicą jest to, że w naszej kulturze
biżuteria jest dodatkiem do ubioru. Rzadko noszą ją mężczyźni, ale jest
prawdziwą przyjaciółką kobiet. Pań ze wszystkich grup społecznych. Nosimy ją na
co dzień i od święta. W zależności od rodzaju ubrania i okoliczności dobieramy
właściwą biżuterię. I nawet dziecko wie, jak to się robi. Nikt nie zakłada
korali do dresów. Każdy przecież wie, że kwiatek nie pasuje do kożucha. Na
wielkie wyjścia: bale, bankiety, wesela, wizyty w operze, wkładamy biżuterię z
metali i kamieni szlachetnych. Nawet jeśli biżuteria jest sztuczna, do
złudzenia przypomina tę prawdziwą.
Na co
dzień nosimy inne, bardziej zwariowane lub proste ozdoby wykonane z drewna i
tworzyw sztucznych. Można powiedzieć, że bez biżuterii kobiety czują się nie do
końca ubrane.
Co jest teraz w modzie?
W
ostatnim okresie szczególnie modna stała się biżuteria wykonywana ręcznie
metodą filcowania. Doskonale prezentuje się ona w zestawieniu z włóczkową i
jedwabną tkaniną. Korale, pasek, bransoleta czy pierścionek zmienią stylizację
noszonej wcześniej odzieży na bardzo nowoczesną. Filcowa broszka doda urody
żakietom a nawet płaszczom. Własnoręcznie wykonana biżuteria, umiejętnie
dobrana do ubioru, wyróżni nas z tłumu. Wiadomo przecież, że każda z nas chce
wyglądać wyjątkowo.
Czy każdy może to zrobić?
Umiejętność
wykonywania takiej biżuterii zdobyłam na warsztatach arteterapii,
zorganizowanych przez Okręg Warmińsko-Mazurski PZN w Olsztynie. Od tej pory
zrobiłam już broszki, korale i lampiony dla całej rodziny, przyjaciół i
znajomych. Prezenty wykonane własnoręcznie mają większą wartość emocjonalną niż
te, które kupujemy w sklepach.
W
czasie tegorocznych ferii zimowych filcowania biżuterii uczyłam dzieci w jednej
ze szkół podstawowych na Mazurach. Zajęcia cieszyły się takim
zainteresowaniem, że trzeba je będzie powtórzyć. W czasie lekcji dzieci uczyły
się nie tylko samej metody, ale również dobierania kolorów, łączenia wełny z
innymi materiałami. Rozwijały artystyczną wyobraźnię, przez tworzenie kwiatów w
kolorach rodem z bajek. Umiejętność zwiększania lub zmniejszania nacisku
pobudzała zdolności manualne. Niezwykle fascynujące było oczekiwanie na efekt
końcowy. Filcowanie okazało się bardzo odprężającym zajęciem.
Każdy
z nas może to robić, wystarczy odrobina zmysłu artystycznego, pomysł i
wyobraźnia.
Co można zrobić z filcu?
Wykonywane
przeze mnie kwiaty czasami są w kolorach naturalnych, innym razem nadaję im
kolory, jakie nie występują w przyrodzie. Metodą filcowania robię również
ozdoby świąteczne. Najlepiej prezentują się na lnianych obrusach.
Zaprojektowałam także kilka lampionów, wykorzystując szklaneczki po zapachowych
świecach. Wystarczy włożyć t-light i wesoły płomyk
mieni się kolorowo przez filcowe włókna.
Zaprojektowałam
korale, naszyjniki, paski i bransolety. Bardzo mnie cieszy, że zrobiona przeze
mnie biżuteria zdobi ubiory moich koleżanek. I wreszcie to, co najważniejsze,
filcując, aktywnie i na pewno artystycznie spędzam czas. Sprawia mi wiele
radości, kiedy mogę powiedzieć ciekawskim, że ten piękny kwiat zrobiłam
własnoręcznie!
Jak i z czego to powstaje?
Biżuterię
i ozdoby świąteczne metodą filcowania, wykonuje się ze specjalnej wełny.
Sprzedaje się ją w małych i nieco większych motkach. Dostępna w większości
pasmanterii oraz sklepach internetowych. Motki są jednobarwne lub kolorowe.
Wybór jest naprawdę ogromny. Na folii bąbelkowej należy ułożyć kilka warstw
cienkich pasemek wełny, zwilżyć je bardzo gorącą wodą i posmarować
rozpuszczonym w ciepłej wodzie szarym mydłem. Dalej ręką wygładzić
powierzchnię, lekko uformować i przykryć folią bąbelkową. Głaszcząc energicznie
folię, powodujemy filcowanie się wełny, przez co powstaje coś w rodzaju kawałka
materiału. Teraz trzeba wypłukać go w zimnej wodzie, rozłożyć na ręczniku i
pozostawić do wyschnięcia.
Na
łodyżki i pręciki potrzebne są filcowe dredy, których wykonanie jest moim
zdaniem najłatwiejsze. Kuleczki stanowiące środek kwiatka mogą być zrobione z
wełny albo z koralików. Kiedy wszystkie elementy zostaną zrobione, wypłukane i
wysuszone, zabieramy się do ich połączenia. Potrzebna jest do tego specjalna
igła, na końcu której są maleńkie haczyki. Przez wciskanie takiej igły w
materiał, powodujemy splątanie nici – to „zszywa” poszczególne elementy. Na koniec
wystarczy przyszyć, już w zwykły sposób, agrafkę, żeby łatwo przypinać broszkę
do odzieży.
Jeśli
na długim dredzie przyszyjemy kwiaty, kuleczki, to powstanie naszyjnik. W ten
sam sposób można zrobić pasek i bransoletkę. Korale można wykonać z samych filcowych
kulek, albo połączyć je z lśniącymi paciorkami, jedwabnymi wstążkami,
łańcuszkami itp. Niczym nie jesteśmy ograniczeni. Możemy łączyć fakturę w
dowolny sposób – tak jak tylko przyjdzie nam do głowy. Każdy wykonany
własnoręcznie przedmiot będzie niepowtarzalny, jedyny na świecie.
Filcowanie
jest świetnym pomysłem na spędzanie wolnego czasu. Gorąco zachęcam rodziców,
aby umożliwili dzieciom udział w warsztatach arteterapii.
(Zdjęcia
Ewa Maksymowicz)
Jaka szkoła. Bilans zysków i strat
Odpowiedziom
na pytania, do jakiego szkolnictwa („otwartego” czy „specjalnego”) powinno
trafić niewidome czy bardzo słabowidzące dziecko, gdzie będzie mu lepiej, gdzie
więcej zyska, czy mniej straci w sensie emocjonalnym i poznawczym – poświęcono
już bardzo dużo uwagi.
I
chociaż argumenty w prowadzonej od lat dyskusji, ostatnio raczej przeważają na
korzyść pozostawienia takiego dziecka w naturalnym środowisku (i zapewnienia
adekwatnego do jego potrzeb systemu wsparcia), to jednak niektóre dzieci nadal
trafiają i będą trafiać do ośrodków szkolno-wychowawczych, a ich rodzice –
zanim podejmą decyzję – będą stać przed trudnym wyborem: jaka szkoła?
Poniższa
rozmowa z pewnością nie pozbawi wątpliwości i obaw towarzyszących wyborowi
szkoły przez rodziców dzieci niewidomych i z poważnymi problemami wzroku, ale
może choć trochę przybliży świat internatowo-szkolny. Świat co prawda widziany
z odległej dziś perspektywy czasowej, ale wciąż żywy i dobrze zapamiętany.
Moim
rozmówcą jest Pan Marian Wołczyński, rocznik 1957, dziś magister ekonomii,
tłumacz, mąż i ojciec dwojga dzieci, a od niedawna dodatkowo dziadek dwojga
wnucząt.
Panie Marianie, jakie były Pana pierwsze
doświadczenia życiowe?
Urodziłem
się jako dziecko całkowicie niewidome, nie mam żadnych wspomnień wzrokowych, nieznana
jest mi też, pomimo wielu badań, etiologia braku wzroku. Moja rodzina, złożona
wówczas z rodziców i dwóch starszych ode mnie o cztery i dwa lata sióstr,
mieszkała w małej miejscowości pod Radomiem. Po dwóch i pięciu latach od mojego
urodzenia, przybyły jeszcze dwie kolejne siostry. Wszystkie są dobrze widzące.
Wychowywałem się więc w rodzinie – jak dziś się mówi – wielodzietnej, ale
przede wszystkim w domu pełnym ciepła i miłości rodzicielskiej. Jako dziecko
czułem się w nim bezpiecznie, nie przypominam sobie, by rodzice traktowali mnie
inaczej niż moje rodzeństwo; dawali mi dużo swobody, biegałem więc, jeździłem
na rowerku, bawiłem się z siostrami… Nie mogę jednak wspominać dobrze relacji z
rówieśnikami – z ich strony spotkało mnie w tamtym czasie wiele upokorzeń i
przykrości.
Jakieś przykłady?
Chyba
najbardziej bolało, gdy wołano za mną „ślepy”, ale częstowanie „cukierkami”,
czyli zawiniętymi w papierki po cukierkach różnymi nieczystościami też było
okrutne i upokarzające. Do dziś pamiętam, że mając te kilka lat, nie
opuszczałem z obawy przed złośliwością rówieśników swojego bezpiecznego
podwórka. Na szczęście traktowanie mnie, jako kogoś dużo od nich „gorszego” czy
„głupszego”, miało miejsce tylko w początkowym okresie, to znaczy przed
rozpoczęciem nauki w Laskach.
Jak doszło do wyboru tej szkoły?
Gdy
skończyłem siedem lat, powinienem zgodnie z obowiązkiem szkolnym, jak wszyscy
moi rówieśnicy, rozpocząć naukę, jednak nauczyciele z rejonowej szkoły
absolutnie nie byli przygotowani na przyjęcie niewidomego dziecka. Nie było
więc w zasadzie wyboru – musiałem trafić do jakiejś szkoły dla niewidomych. Moi
rodzice byli przekonani, że „szkoła katolicka” w Laskach będzie dla mnie
najlepsza, taki też postawili warunek Kuratorium w Radomiu. Gdy już została podjęta
decyzja o umieszczeniu mnie w tym Ośrodku, zaginęły dokumenty i do Lasek
trafiłem dopiero w wieku dziewięciu lat.
Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień w
nowym miejscu?
Dla
mnie takim pierwszym wspomnieniem, czy bardziej epizodem związanym z Laskami,
był przyjazd siostry Urszuli do mojego rodzinnego domu. Celem tej wizyty było
prawdopodobnie przyjrzenie się niewidomemu dziecku w jego naturalnym środowisku
i wstępne podjęcie decyzji, do jakiej szkoły je skierować (w Laskach był
wówczas, i jest nadal podział szkół podstawowych dla niewidomych: z „normą
intelektualną” i z „obniżoną sprawnością intelektualną”). Pamiętam, że gdy siostra
Urszula nas odwiedziła, ja wraz ze swoimi siostrami byłem na łące; pilnowaliśmy
tam pasących się gęsi, a przy okazji biegaliśmy i bawiliśmy się w różne zabawy.
Siostra mogła więc porozmawiać z moimi rodzicami, ale także wyrobić sobie
zdanie na temat mojej orientacji w przestrzeni, umiejętności samoobsługowych
czy nawiązywania kontaktów. Widocznie ta pierwsza „obserwacja”, jak również
późniejsze testy wypadły korzystnie, ponieważ trafiłem do szkoły z tzw. normą.
Wracając do pytania – jak wspomina Pan
pierwsze dni już w Laskach?
Był to
trudny dla mnie okres, bałem się nowego środowiska, obcych ludzi, a także tego,
że niewiele umiem, i że mogę sobie z czymś nie poradzić. Trudności te były
dodatkowo spotęgowane łzami mamy i ciężkim rozstaniem z siostrami. Na szczęście
trafiłem do mądrych i wyrozumiałych wychowawczyń (dziś już nie żyjących) – pani
Gertrudy i siostry Julii, dzięki którym stopniowo wdrażałem się do nowych
obowiązków i przyswajałem sobie nieznane dotąd umiejętności. Do dziś pamiętam,
że największą trudność w początkowym okresie pobytu w internacie sprawiało mi
zawiązywanie butów.
Jakie wspomnienia związane z pobytem w
nowym środowisku zapisały się Panu najbardziej w pamięci?
Gdy zamieszkałem w internacie, tzw. Domu
Chłopców, w około dwunastoosobowej grupie, musiałem przystosować się do nowych
warunków – wszyscy mieliśmy swoje obowiązki, np. ścielenie łóżek, sprzątanie
sypialni, dbałość o swoje ubrania. Z początku nie było mi łatwo, z czasem
jednak radziłem sobie coraz lepiej z różnymi czynnościami.
Zajęć
w internacie było sporo i wdrażano nas stopniowo, stosownie do wieku, do coraz
trudniejszych. Pamiętam na przykład, jak podczas przerwy w dostawie prądu
pompowaliśmy wodę ręczną pompą, czyściliśmy piec CO, przywoziliśmy pranie z
pralni czy chleb z piekarni. Wszystkie te prace, łącznie z tygodniowymi
dyżurami w sypialniach czy w stołówce, wykonywaliśmy wspólnie ze słabowidzącymi
kolegami (w grupie było nas mniej więcej po połowie).
Pamiętam,
że największe wymagania stawiano nam, ale też i najwięcej nauczono, podczas
nauki w klasach V–VIII, kiedy funkcje wychowawców w internacie przejęli Bracia
Szkolni.
Proszę coś więcej o nich powiedzieć.
Bracia
Szkolni to zgromadzenie zakonne, które miało swoją siedzibę w Częstochowie.
Zakonnicy z tego zgromadzenia uczyli religii młodzież z warszawskich szkół (w
tamtym czasie nauka ta odbywała się w punktach katechetycznych, nie w szkołach).
Natomiast dwóch zakonników – Paweł Pieczka i Tadeusz Gorla,
w charakterze wychowawców, trafiło do internatu chłopców w Laskach. Pamiętam,
że zamieszkali na terenie Zakładu w tzw. małym domku. Uczono nas wtedy, po
lekcjach, różnych czynności przydatnych w samodzielnym życiu – smażenia,
pieczenia, gotowania, przyszywania guzików, prasowania itp. Uważam, że
najwięcej w zakresie nauki samoobsługi skorzystałem właśnie podczas ich pobytu
w Laskach.
Ale
chyba za jeszcze ważniejsze dokonanie Braci Szkolnych, uważam nawiązanie przez
nich kontaktu z uczennicami warszawskich szkół, będącymi w naszym wieku i
następnie organizowanie z ich udziałem spotkań i zabaw tanecznych. Z
perspektywy czasu te spotkania z widzącymi koleżankami okazały się w moim
przypadku niezwykle pomocne, ponieważ niejako oswoiły mnie, bardziej ośmieliły
i nauczyły nawiązywania kontaktów z osobami pełnosprawnymi. Przypominam sobie na
przykład, jaki byłem wcześniej spięty i niepewny, gdy podczas pobytu w domu, w
czasie ferii czy wakacji, siostry zabierały mnie na wiejską potańcówkę do
remizy strażackiej czy na spotkanie do świetlicy szkolnej.
Czy ta integracja z widzącymi rówieśnikami
odbywała się tylko na terenie Lasek?
Nie
tylko. Wraz z Braćmi Szkolnymi wyjeżdżaliśmy do Warszawy i tam spotykaliśmy się
z widzącymi koleżankami. Podczas spotkań chodziliśmy z nimi, na przykład do
kina, do cukierni czy zoo. Zwiedzaliśmy też różne obiekty: Starówkę, Zamek
Królewski, Arsenał.
A
jak było z tęsknotą za rodziną, czy pamięta Pan jak długo trwała adaptacja do
nowego środowiska?
Pomimo
starań ze strony wychowawczyń, bym czuł się jak najlepiej, pamiętam wylewane
łzy i ogromną tęsknotę za rodzinnym domem. Trwało to długo, dziś – z odległej
perspektywy czasowej, wydaje mi się, że dopiero gdzieś w trzeciej klasie szkoły
podstawowej było mi łatwiej znosić tę rozłąkę.
Myślę,
że było to także spowodowane tym, że moi koledzy z rodzinnej miejscowości,
dawni „prześladowcy”, bardzo zmienili się na korzyść w stosunku do mnie. Gdy
przyjeżdżałem na wakacje czy ferie, nie byłem już poniżanym „ślepym”, ale
chętnie zabieranym np. nad rzekę równoprawnym kumplem. Ja sam też czułem, że
zwłaszcza pod względem intelektualnym dorównywałem im, a w niektórych sferach
byłem nawet lepszy od nich. Pamiętam, że łowiłem wtedy z chłopakami raki i ryby
(wyciągałem je z rzeki ręką lub za pomocą specjalnej siatki, a potem z ogromnym
zadowoleniem i dumą przynosiłem w wiaderku do domu), chodziłem na grzyby,
brałem udział w różnych zabawach. Gdy wracałem do Lasek, bardzo mi tego brakowało, jak również swobody
i kontaktu z przyrodą.
Nie rozumiem, przecież Laski są usytuowane
w takim miejscu, że na brak kontaktu z przyrodą chyba nikt mieszkający tam nie
powinien narzekać…
No,
niestety… W pierwszych latach mojego pobytu nie przypominam sobie, by
przywiązywano większą wagę do naszego rozwoju fizycznego czy kontaktu z
przyrodą. Czas wolny, pozaszkolny, spędzaliśmy raczej biernie – przy różnych
grach planszowych (rewersy, chińczyk, szachy), czasem był spacer w parach.
Sytuacja na tym odcinku zmieniła się dopiero wraz z przyjściem wspomnianych już
Braci Szkolnych.
Jak był Pan przyjmowany w rodzinnym domu?
Bardzo
dobrze. Wyjazdy do domu w tamtych czasach były możliwe tylko na wakacje i
ferie, więc dużo rzadziej niż obecnie. Pamiętam, że gdzieś około piątej klasy
byłem w domu na tzw. świeczniku; gdy przyjeżdżałem, rodzice i siostry cieszyli
się z moich osiągnięć i pomagali w rozwoju pasji i zainteresowań. Dokładali też
wszelkich starań, bym dobrze się tam czuł. Pamiętam na przykład, jaką radość
sprawił mi zakup radia, gramofonu i płyt z moją ulubioną muzyką, także
„zachodnią”. Poza tym, będąc w domu, bardzo dużo czytałem (z biblioteki
otrzymywałem wiele książek pisanych systemem Braille`a). Te dwie pasje
pozostały mi do dziś. Lubiłem też obcować z przyrodą, interesowałem się
wszystkim, czym zajmowali się moi rodzice i siostry, mam więc wyobrażenie na
temat pracy na roli, wegetacji roślin, i myślę, że środowisko wiejskie bardzo
mnie wzbogaciło.
Czy siostry nie miały do Pana żalu o
trochę odmienne (lepsze) traktowanie?
Mogły
mieć. Myślę, że rodzice, chcąc wynagrodzić mi w jakiś sposób brak wzroku i
rozłąkę z domem, trochę mnie faworyzowali w stosunku do sióstr. Ale ja z kolei
odczuwałem coś w rodzaju poczucia winy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mój
pobyt w Laskach był obciążający finansowo moich rodziców, a więc pośrednio i
moje siostry. Dlatego podczas pobytów w domu starałem się w jakiś sposób
wynagrodzić im te koszty. Wykonywałem na przykład różne prace za siostry.
Pomagałem też tacie poprzez nawlekanie liści uprawianego przez niego tytoniu, a
następnie wieszanie go w suszarni. Po wyschnięciu trzeba było te liście
posegregować w zależności od klas, w tym jednak już, niestety, nie mogłem być
pomocny. Ale, na przykład, brałem udział w zwózce płodów rolnych – siana, owsa,
pszenicy, czy podczas zbierania ziemniaków.
Gdzie, będąc już nastolatkiem, wolał Pan
być?
Kiedy
były wakacje, i czasem trochę nudziłem się w rodzinnym domu, chciałem być w
Laskach, natomiast gdy przebywałem w Ośrodku, i były jakieś poważniejsze
wymagania (a mam wrażenie, że zwłaszcza w szkole podstawowej były one bardzo
wysokie) – marzyłem o pobycie w domu.
Gdyby cofnąć czas i gdyby Pan miał podjąć
decyzję o wyborze dla siebie szkoły, to czy byłaby to taka sama decyzja? Jeśli
tak, to co Pana zdaniem można by zmienić, poprawić?
Mnie z
pewnością bardzo brakowało orientacji przestrzennej. Za moich czasów nie było
nauki orientacji i poruszania się z białą laską. Uważam, że bardzo dużo z tego
powodu straciłem (np. nie mogłem samodzielnie przemieszczać się poza terenem
Ośrodka w Laskach), poza tym aż do końca nauki w liceum, ktoś z rodziny musiał
mnie odbierać, zawozić do domu, a potem przywozić. Myślę, że straciłem też na
kontakcie emocjonalnym, ponieważ z pewnością relacje z rodzicami i siostrami
uległy zaburzeniu. Przyjeżdżając bowiem raz na jakiś czas do domu, zarówno ja
czułem się trochę „jak nie u siebie”, ale też wszyscy członkowie rodziny
traktowali mnie bardziej jak gościa niż domownika. I z perspektywy czasu
patrząc – nie było to dobre.
Czyli może rację mają rodzice walczący o
to, by ich niewidome dziecko uczęszczało do szkoły rejonowej?
Pewnie
mają, ale aby takie dziecko osiągnęło sukces w szkole zwykłej, muszą być
spełnione trzy podstawowe warunki – odpowiednio przygotowani i potrafiący w
razie potrzeby pomóc: nauczyciele, rodzina i rówieśnicy (a właściwie to całe
środowisko) dziecka. Do tego takie dziecko musi mieć odpowiedni potencjał
intelektualny i emocjonalny.
W
mojej sytuacji, nie mogło być innej decyzji, niż ta podjęta. A dziś, po wielu
latach od tamtego czasu, myślę, że pomimo pewnych strat, ja w szkole specjalnej
znacznie więcej zyskałem, niż straciłem. Bilans więc – używając ekonomicznego
języka, jako że jestem ekonomistą, wyszedł na plus. Zawdzięczam to nauczycielom,
zwłaszcza wspomnianej już siostrze Julii, a także siostrze Rafaeli, niewidomym
polonistom – Sabinie Kalińskiej-Drausowej, Krystynie
Wiech, Leonowi Lechowi, niewidomemu matematykowi – Stanisławowi Gryglasowi, Stefanii Żyłko – uczącej mnie przyrody, małżeństwu
Sabinie i Wacławowi Czyżyckim – którzy zainteresowali
mnie geografią i grą w piłkę dźwiękową (goalball). W
mojej pamięci bardzo dobrze zapisali się też wychowawcy: Bogdan Włodarczyk,
Krystyna Salomończyk, Józef Placha, Siostra Blanka.
Co Pan uważa za najistotniejsze, czego
bezwarunkowo Pana zdaniem powinny być uczone dzieci i młodzież niewidoma w
ośrodkach szkolno-wychowawczych?
Gdybym
miał wpływ na kształt dzisiejszego szkolnictwa specjalnego, to od pierwszej
klasy szkoły podstawowej obowiązkowa byłaby nauka alfabetu Braille`a. Uważam,
że zdobycze techniki powinny być dodatkiem, suplementem, a nie czymś wiodącym.
Ja – chociaż mam komputer, korzystam z niego, doceniam jego rolę – to uważam,
że brajl jest nadal niezbędny osobie niewidomej. Podobnie jak nauka orientacji
przestrzennej i samoobsługi.
Oczywiście,
bardzo ważny jest poziom kształcenia, przekazywana wiedza teoretyczna i
praktyczna. Ale dla mnie równie ważna, a może najważniejsza, była i jest
umiejętność zaaklimatyzowania się wśród ludzi pełnosprawnych. Niewiele bowiem
przychodzi z samej wiedzy i wyższego wykształcenia, jeśli taki magister czy
nawet doktor, nie będzie umiał znaleźć się wśród innych ludzi.
Proszę pokrótce jeszcze powiedzieć, jak
przebiegała Pana dalsza droga życiowa?
Po maturze
podjąłem pracę nakładczą, a jednocześnie zdałem egzaminy i zostałem przyjęty do
Studium Ekonomicznego w Radomiu. Zamieszkałem wtedy u jednej z dwóch
mieszkających tam sióstr, a że nie potrafiłem poruszać się samodzielnie po
mieście, to w docieraniu do szkoły pomagały mi obie siostry na zmianę. Byłoby
tak zapewne długo, gdyby nie dyrektor Studium, który gdzieś po dwóch miesiącach
od rozpoczęcia nauki, poprosił mnie kiedyś na rozmowę i powiedział, że jego
zdaniem, ja przede wszystkim muszę nauczyć się orientacji i samodzielnie
docierać na zajęcia. Wziąłem sobie to mocno do serca i po jakimś czasie –
dzięki instrukcjom siostry Elżbiety Więckowskiej i pani Małgorzaty Plachy z Lasek oraz współpracy z moimi siostrami – zacząłem
samodzielnie chodzić z białą laską. Trochę to trwało, ale dziś samodzielne
poruszanie się, nie stanowi dla mnie żadnego problemu.
Po
ukończeniu Studium, za namową znaczących dla mnie osób, i idąc niejako za
ciosem, postanowiłem iść na studia z zakresu ekonomii. Ponieważ nie czułem się pewnie
z przedmiotów ścisłych (byłem zdeklarowanym humanistą), brałem przez całe
wakacje korepetycje z matematyki. Następnie pomyślnie zdałem egzaminy i
dostałem się na studia. Zamieszkałem w akademiku z dość „imprezowym” kolegą w
pokoju. A że wolałem się uczyć, niż imprezować, wybrałem towarzystwo koleżanek
– studentek i razem z nimi uczyłem się. Ten czas wspominam bardzo dobrze, bo
oprócz nauki bardzo często chodziłem razem z nimi do kina, do teatru. Czasem
czułem się przez nie wręcz „rozrywany”, jako że okres studiów przypadł na czas
stanu wojennego i kartek – zdobywałem im więc „bez kolejki” różne dobra
materialne. Wymienialiśmy się także umiejętnościami – ja udzielałem koleżankom
korepetycji z przedmiotów humanistycznych, a one na przykład rysowały mi na
specjalnych foliach wykresy z matematyki.
Widać z tego, że wieloletni pobyt w
Ośrodku nie zaburzył Pana umiejętności nawiązywania kontaktów z pełnosprawnymi
osobami?
Uważam,
że to właśnie głównie zasługa Braci Szkolnych. Po tych zabawach, spotkaniach organizowanych
przez nich z widzącymi dziewczętami, nie miałem obciążenia innością, nie
wstydziłem się braku wzroku, poza tym Laski dały mi umiejętność planowania,
wpoiły szczerość, otwartość i wytrwałość w dążeniu do celu. Myślę, że dzięki
tym cechom i umiejętnościom nie miałem też większych problemów ze znalezieniem
ciekawej i odpowiedzialnej pracy.
A jak poznał Pan żonę?
Było
to zaraz po egzaminach wstępnych na studia. Przeczytałem wtedy w „Pochodni”
ogłoszenie, że studentka bibliotekarstwa mieszkająca w Działdowie nawiąże
kontakt z osobą niewidomą. Warunkiem tego kontaktu był samodzielny przyjazd do
Działdowa. Pomyślałem wtedy, dlaczego nie spróbować. Próba – jak się okazało,
wyszła pomyślnie i od ponad trzydziestu lat jesteśmy razem, mamy dwoje dzieci,
a od niedawna dwoje wnucząt.
Niewidomy rodzic to duże wyzwanie. Jak Pan
sobie radził w roli ojca? Co sprawiało największą trudność w wychowywaniu
dzieci?
Nie
przypominam sobie takich rzeczy, z którymi nie mógłbym sobie poradzić, chętnie
włączałem się w różne prace domowe i opiekuńcze. Pamiętam, że gdy dzieci były
małe, każdego wieczora przed snem, czytałem im książki (pisane systemem Braille`a),
często chodziłem z nimi do teatrzyków na różne imprezy dla dzieci. Gdy dzieci
były w wieku szkolnym, chodziłem do szkoły na tzw. wywiadówki, w domu robiłem
dzieciom dyktanda, sprawdzając ustnie, czy nie robią błędów ortograficznych
(natomiast żona, dobrze widząca, oceniała ich charakter pisma). Wydaje mi się,
że nie obciążałem ani żony, ani dzieci swoją niepełnosprawnością wzrokową, za
wszelką cenę starałem się być maksymalnie samodzielny. Uważam, że niewidomy
rodzic nie powinien nadmiernie oczekiwać i egzekwować od swoich dzieci
pełnienia funkcji osobistego przewodnika i opiekuna. Oczywiście, nie oznacza to
wyręczania czy zwalniania dzieci z ich obowiązków.
Dziś Pana dzieci są już osobami dorosłymi.
Założyły własne rodziny, mają swoje dzieci. Jak Pan widzi swoją rolę dziadka?
Rodzina
jest dla mnie najważniejsza. I chociaż nie mam dziś już takich obowiązków w
stosunku do wnuków, jak przed laty w odniesieniu do dzieci, to nadal chętnie
spotykam się z rodzinami dzieci i w miarę swoich możliwości uczestniczę w
opiece nad wnukami – roczną Hanią (córką syna) i półrocznym Tymonem (synem
córki). Na razie bawię się z nimi, ale wkrótce nadejdzie czas na czytanie
książeczek.
Co
mógłby Pan, z perspektywy własnych doświadczeń, doradzić niewidomym osobom,
planującym założenie rodziny i posiadanie dzieci? Czy jest coś, na co powinny,
Pana zdaniem, zwrócić szczególną uwagę?
Myślę,
że każda osoba niewidoma czy z poważnymi problemami wzrokowymi planująca
posiadanie dzieci, powinna wziąć pod uwagę możliwość obciążeń genetycznych (ja
przeszedłem badania genetyczne i miałem to szczęście, że nie byłem obciążony;
moje dzieci i wnuki są widzące), po drugie – powinno się być osobą dobrze
zrehabilitowaną, maksymalnie samodzielną, po trzecie – osoba niewidoma powinna
się aktywnie włączać w życie rodzinne i proces wychowawczy. Nie może być tak,
że widzący partner/ka wyręcza czy całkowicie zwalnia osobę niewidomą z różnych
obowiązków rodzinnych czy domowych. Skoro podejmuje się poważną decyzję o
posiadaniu dzieci, to powinny one mieć oboje rodziców.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Z Marianem Wołczyńskim absolwentem Ośrodka
Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych w Laskach rozmawiała Renata
Nowacka-Pyrlik
Szkoła
życia
Izabela
Galicka
filolog
polski, pracownik Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących „Trakt”
Od
kiedy pamiętam, z moim wzrokiem zawsze było coś nie tak. Dzieciństwo przynosiło
feerię kolorów i rozmyte kształty. Także problemy z orientacją w przestrzeni,
co znacznie ograniczało możliwość samodzielnego poruszania się. Wtedy po prostu
czułam, że dal jest nieznana i groźna, nie wiedziałam, że to krótkowzroczność.
Matka i jej bliskość stanowiły jedyną ostoję bezpieczeństwa. Tłum był
przerażający, bo łatwo było się w nim zgubić. Podobnie wielkie przestrzenie
lasu czy łąki, gdzie kontury bliskich osób zamazywały się na horyzoncie.
Lekarze zdiagnozowali niedorozwój siatkówki i zdecydowali, że wady tej nie
można na razie korygować okularami. Ten mglisty stan przebywania w świecie nie
do końca oczywistym trwał mniej więcej do dwunastego roku życia. Wtedy po raz
pierwszy założyłam okulary i wrażenie było niesamowite. Rzeczywistość jakby się
przybliżyła, stała bardziej namacalna i zrozumiała. Nie wiedziałam jeszcze
wtedy, że rozpoczęła się właśnie walka z postępującą krótkowzrocznością.
Okulary
w latach siedemdziesiątych, czyli w czasach mojego dzieciństwa, to był jednak
stygmat. Szkoła okazała się paradoksalnie moim sprzymierzeńcem. Nauka
przychodziła mi bez trudu. Nie sprzeciwiałam się, kiedy połowa klasy
przychodziła „spisać” pracę domową. Stałam się wkrótce klasową maskotką, miłą,
spokojną i lubianą. Nie pamiętam, żeby dla moich rówieśników mój wzrok stanowił
jakiś problem. Zawsze znajdowała się jakaś opiekuńcza istota. Niestety jednak,
wszelki sport pozostawał poza moim zasięgiem ze względu na możliwość odklejenia
się siatkówki. Dlatego też „podwórko” nie miało dla mnie tego magiczno-radosnego
brzmienia, co dla reszty dzieci.
Rekompensatę
znalazłam sobie jednak bardzo szybko – stała się nią literatura. Prosto ze
świata baśni „wskoczyłam” na głęboką wodę wielkiej literatury. Wtedy czytałam
jeszcze bez okularów, zachłystywałam się tonami książek nazbyt poważnych i nie
zawsze chyba odpowiednich dla nastolatki…Wolałam chyba żyć w świecie własnej
literackiej wyobraźni niż w realu, jak to się dzisiaj mówi. Ta wielka
intelektualna przygoda pochłonęła mnie bez reszty i w dużej mierze zdeterminowała
wybór studiów.
Filologia
polska stała się strzałem w dziesiątkę. Miałam już wtedy minus osiem dioptrii,
ale znalazłam wielu przyjaciół – okularników podobnych do mnie. Klimat wolnej
Polski i nowinki okulistyczne z Zachodu sprzyjały nam. Zmieniała się także, z
wolna wprawdzie, ale jednak, postawa społeczeństwa. Pamiętam jednak dobrze, że
jako młoda kobieta strasznie wstydziłam się zapytać w sklepie, na przykład o
cenę, której nie widziałam wyraźnie. Dwadzieścia lat temu w naszym
niewyedukowanym społeczeństwie panowało zdecydowane przekonanie, że skoro
chodzisz w okularach, powinnaś dobrze widzieć.
Po
studiach zaczęłam pracować w liceum jako nauczycielka języka polskiego.
Wydawało mi się to konsekwencją poprzednich poczynań dobrym wyborem. Nie wiedziałam
wtedy, że będzie to droga schodami w dół. Niewątpliwie setki przeczytanych prac
przyczyniły się do wzrostu krótkowzroczności aż do minus czternastu dioptrii,
ale nie to było najważniejsze. Wychowana w środowisku akademików-okularników
pierwszy raz zetknęłam się ze skrajnościami w ocenie ludzi niepełnosprawnych. Z
młodzieżą nie było najgorzej. Nie przypominam sobie jakichś szczególnie
złośliwych psikusów. Owszem, miałam przezwisko „Sokole Oko”, ale też
doświadczyłam wiele przejawów życzliwości. Choćby tego, że uczniowie zawsze
kładli kredę na właściwym miejscu, żebym nie musiała jej szukać. Licealiści,
widząc moje problemy ze wzrokiem, zaproponowali też, że będą pisać prace na
komputerze, żebym nie męczyła sobie tak bardzo wzroku. Na wycieczce w Tatrach,
na szlaku do Murowańca, młody człowiek z wielką odpowiedzialnością cały czas
mnie asekurował.
Nietolerancji
doświadczyłam bardziej ze strony kolegów i władz. Okazało się nagle, że
nauczyciel, niezależnie od posiadanej wiedzy i umiejętności musi być w pełni
sprawny. To właśnie w tych ludziach, nie we mnie, był zakorzeniony lęk, że
uczniowie wykorzystają każdą nauczycielską słabość. Ponieważ nigdy nie
traktowałam linii uczeń – nauczyciel jako barykady, nie czułam takiej presji.
Owszem, wypracowałam sobie własne metody działania. Na przykład, chodziłam po
klasie w trakcie prac klasowych czy wykładów, żeby dobrze widzieć całą klasę.
Mimo to spotykałam się z zarzutami, że uczniowie „ściągają”, wykorzystując mój
słaby wzrok. Tak jakbym była jedynym nauczycielem, u którego „ściągają”. Bolało
mnie to, że zupełnie nie liczyła się moja kreatywność, zaangażowanie w
organizację życia kulturalnego uczniów, robienie gazetek szkolnych. Zawsze jako
główną przeszkodę dyrektorzy wysuwali mój słaby wzrok. Dlatego też często po
roku pracy zwalniano mnie, zmieniałam miejsce pracy wielokrotnie, licząc, że
tym razem będzie inaczej.
Stopniowo
jednak i we mnie zachodziły pewne zmiany. Jako młoda osoba w szkole udawałam,
starałam się pokazać, że widzę więcej, niż widziałam naprawdę. Jednak przez osiemnaście
lat pracy w szkole nauczyłam się, że ta gra z otoczeniem, nie dość, że męcząca,
to nie ma żadnego sensu. Przestałam ukrywać zarówno przed uczniami, jak i przed
dyrektorami faktyczny stan rzeczy. Jednak wobec jawnie nieprzychylnego odzewu
na moją szczerość musiałam wyciągnąć wnioski. Odejście ze szkoły, mimo że
naprawdę lubiłam ten zawód, okazało się jedynym możliwym rozwiązaniem, któremu
jednak towarzyszył smutek i poczucie przegranej z systemem.
Nie,
nie chcę zionąć jadem i resentymentem. Ale oglądając rewelacyjnego Chyrę w roli
niedowidzącego nauczyciela, wiem, że jest tu sporo filmowej fikcji. Tyle mówimy
dziś o tolerancji, o polityce antydyskryminacyjnej. Rzekomo pochylamy się nad
osobami niepełnosprawnymi. Dla uczniów z dysfunkcją wzroku są już znaczne
ułatwienia, choćby na maturze. Czy nie warto wobec tego życzliwiej spojrzeć na
słabowidzącego nauczyciela? Czy problemem jest tu zbytni konserwatyzm
środowiska nauczycielskiego? Może zmiana nastawienia pomogłaby wielu ludziom, którzy
znaleźli się w takiej sytuacji jak ja, kiedy problemy ze wzrokiem „zablokowały”
w sferze społecznej dalszy rozwój twórczego potencjału. Jeżeli rzeczywiście
szkoła ma tworzyć zręby obywatelskiego i demokratycznego społeczeństwa, zmiana
ta wydaje się wręcz nieodzowna.